Gość
Mail (opcjonalnie i niepublicznie)
ile jest ? (test antyspamowy)

W życiu pomogły mi dziesiątki osób. Teraz ja chcę swoją pasją pomóc chociaż jednej. Wierzę, że się uda. Czytaj, jeśli chcesz zobaczyć, czy ta wiara wystarczy :)

2012
Islandia 2
2209 km
relacja live

Rok bez wyprawy, za to z paroma osobistymi rekordami. Najcenniejszym było przejechanie 330 km w jeden dzień, co udało mi się dzięki jechaniu za Krzyśkiem Górnym :)

2011
Projekt 300
330 km
relacja + film

Była ostatnim krajem Skandynawii, który mi pozostał do zdobycia po 2008 roku. W 2009 plany nie wypaliły. Wreszcie w 2010 dopiąłem swego, mimo że kilka miesięcy wcześniej wulkan Eyjafjallajokull napędził mi sporo strachu. Podróż jak z bajki :)

2010
Islandia
4010 km
relacja live
informacja o filmie
wpisy o Islandii
trochę zdjęć

Plany zmieniałem co tydzień, a w końcu zostałem "skazany" na Polskę. "Cudze chwalicie, swego nie znacie" - stara prawda. Ruszyłem więc tam, gdzie nie byłem. Samotnie, z namiotem, odwiedzając Przyjaciół i odkrywając piękno Ojczyzny.

2009
Polska
1958 km
wstęp
samotne Tour de Pologne
relacja live
zdjęcia

Wraz z Marcinem Nowakiem, żywiąc się owsem i "maryjkami" w 55 dni przejechaliśmy 9 państw i 16 wysp, okrążyliśmy Bałtyk, przeżyliśmy 23 dni za kołem podbiegunowym, dotarliśmy z Katowic do końca najdalszej drogi świata i szczęśliwie wróciliśmy.

2008
Nordkapp
6903 km
przygoda na Północy

W wakacje pracowałem na podróż'08, a urlop był krótki. Przejechałem więc tylko kawałek Pomorza. Dodatkowo, z końcem sierpnia udało mi się coś, co od dawna chciałem zrobić: Katowice-Łódź w 1 dzień.

2007
Pomorze i Łódź
280+221 km

Budapeszt marzył mi się od paru lat. Spontaniczna, wesoła, bardzo udana majówka z Grażyną, Krystianem i Danielem. 9 dni czystej przyjemności.

2007
Budapeszt/Bratysława
1053 km
przygoda węgiersko-słowacka

Razem z Piotrkiem Piszczkiem. To miała być wyprawa życia. I w zasadzie była (wtedy), choć prawie nic nie poszło tak jak miało. Trwała 24 ciężkie dni. Skończyła się źle, ale dziś wspominam tylko to, co dobre.

2006
Rzym/Watykan
2317 km
przygoda Rzymska

Chciałem odwiedzić Znajomych sprzed roku, i - wydłużając trasę - poznać nowych. W trakcie tych 16 dni osiągnąłem dystanse, z których do dziś jestem dumny :) - oscylujące wokół granicy 200 km dziennie.

2005
Polska
1574 km

Moja 1. samotna wielodniowa wyprawa. Trwała 8 dni. Ogromne osobiste przeżycie. Poznałem wielu wspaniałych ludzi i pokochałem podróże.

2004
Polska
855 km

Podróże rowerowe > piotr mitko .com

Schmittko the Cyclist

Dzień 29. - czwartek, 31 lipca 2008

Piotruś zaprezentuje nam teraz...


Marcin wstał po raz pierwszy wcześniej niż ja, około 10:00, do czego zmotywowała go myśl o jajecznicy, na którą zawsze miał dużą ochotę. Wyjechaliśmy o 12:40.

Przez pół dnia mocno wiało nam w plecy, dzięki czemu daliśmy radę wyciągnąć dość dobrą średnią (jak na norweskie górki i 29. dzień).

Zmartwiły nas własne postacie, które obejrzeliśmy na zdjęciach. Tak chudzi jeszcze chyba nigdy nie byliśmy.

Świetnie się bawiliśmy kręcąc kilka filmików na temat przygotowywania jedzenia. Przy markecie Coop, obok którego kręciliśmy filmik poświęcony paszy, spotkaliśmy Polaków, którzy przyjechali tam autem z Oslo. Krótka rozmowa z nimi dała nam nadzieję, że niedługo wyjedziemy z dziesięciu stopni Celsjusza. Obyśmy zdążyli do tego słońca, które podobno świeci na południu, nim się rozmyśli.

Kilka godzin później szosa po raz pierwszy oddaliła się znacząco od oceanu. Mimo że mijaliśmy ładnie ośnieżone górki, droga na szczęście nie zrobiła się dużo trudniejsza, pozostając nadal dosyć płaską.

Wbrew moim obawom, noc nie okazała się wcale ciemniejsza od poprzedniej. Nie zmienia to faktu, że białych nocy nie zostało nam wiele, dlatego przerwaliśmy jazdę tuż po północy, i zasnęliśmy o 2:30, nad jeziorem, blisko toalety.

- Nordkjosbotn - Målselv - Bardu
145 km; avs 21,6; podj 1405 m; 6:41; max 53,4; 2,0 l; 54 zł

Dzień 30. - piątek, 1 sierpnia 2008

Na zachód

Obudziliśmy się o dziesiątej. Zjedliśmy kolejną pyszną jajecznicę z kiełbaską. Wyjechaliśmy o 13:10, ciesząc się ze słońca i 18 stopni. Niestety taki stan rzeczy nie potrwał długo, bo wszystko przeminęło z wiatrem. Czołowym.

W Bjerkvik zrobiliśmy zakupy za 193 korony. Wcale nie mało, ale nie mogliśmy przewidzieć, że był to nasz ostatni porządny sklep na najbliższe 3 dni. Och, gdybyśmy to wtedy mogli wiedzieć... Zaraz za marketem skręciliśmy na zachód z głównej drogi północ-południe, by dojechać na słynący z malowniczych widoków archipelag Lofoty.

Wkrótce, poruszając się północną stroną fiordu, po drugiej jego stronie widzieliśmy wybrzeże Narwiku, gdzie w czasie II Wojny Światowej rozegrała się bitwa z udziałem Polaków.

Kelner! Woda!

Przy mocno pryskającym wodospadzie, jakim pogardził Marcin (nie lubi być mokry), zatankowałem pół litra. Nie więcej, bo przecież te wodospady są wszędzie. Błąd. Przez cały dzień brakowało nam wody. Mimo że dokoła szumiało morze, to strug wody ściekającej z wysoka, do jakich przyzwyczaiła nas Norwegia, później ani widu, ani słychu. Jedynym śladem pitnej wody były niekiedy wilgotne skały, ale chyba nawet ich lizanie nic by nam nie dało. Jedyny wodospad jaki zobaczyliśmy, był na zjeździe, kiedy szkoda było hamować. Jak się później okazało, trzeba było. Spragniony Baran nawet nabrał już do butelki wodę stojącą przy drodze, ale śmierdziała jak z akwarium. Na szczęście nie doszło aż do tego, byśmy musieli ją pić.

Pod wieczór, po całym dniu o suchym pysku, trafiła się porośnięta mchem skała, z której kapały pojedyncze krople. Napełnienie butelek wymagało dosyć niewygodnej pozycji i wiele czasu. Ale najważniejsze, że mogliśmy się napić.


Tym razem to Marcin się przejadł, więc skończyliśmy jazdę wcześniej niż planowaliśmy, przed 23:00. Namiot postawiliśmy za drzewami, kilkanaście metrów od drogi. Na kolację podgrzaliśmy kupione eksperymentalnie paluszki rybne (paczka 750 g) i zasnęliśmy godzinę po północy.

- Bjerkvik - ok. Bogen
111 km; avs 18,4; podj 1315 m; 6:02; max 58,4; 1,3 l; 0 zł

Dzień 31. - sobota, 2 sierpnia 2008

Zachodnie Alandy

Obudziliśmy się o 9 i na śniadanie zjedliśmy wszystkie paluszki rybne, które zostały. Ich podgrzewanie trwało długo, więc wyjechaliśmy dopiero o 13.

Bezchmurnie, słonecznie, ale wietrznie i chłodno.

Wkrótce skończył się stały ląd. Dojechaliśmy do mostu, prowadzącego na pierwszą wyspę. Główne wysepki archipelagu leżą tak blisko siebie, że przeprawy promowe nie są konieczne. Pierwsza wyspa, Hinnøya, to jeszcze część innego archipelagu, Vesterålen. Po polsku brzmi to pięknie: Zachodnie Alandy. Składają się z trzech dużych wysp, dwóch mniejszych, oraz kilkuset bezludnych skał wystających z wody.

Chwilę po wjechaniu na wyspę spotkaliśmy dwóch rowerzystów z Wrocławia. Ich trasa prowadziła z południowej Szwecji, przez Norwegię do Bognes, skąd przypłynęli promem do Lødingen. Planowali jechać na Nordkapp i przez Finlandię oraz kraje bałtyckie dojechać do Suwałk. Dotąd mieli za sobą 1500 km.

Przez cały dzień nie było sklepu, a wody bardzo nam brakowało.

Za Lødingen droga była odlotowa. Asfalt młody i gładki jak pupa niemowlaka. Najlepszy był tunel długości 6,4 km. Jak z reguły nie przepadam za tunelami, tak w tym wypadku byłem oczarowany. W tunelu również mknęło się na gładziutkiej nawierzchni, do tego nie było w nim takiego huku jak we wszystkich innych, i miał fantastyczne fioletowe oświetlenie, które tworzyło jakiś taki futurystyczny klimat. Prawdopodobnie był to tunel Sørdals, oddany do użytku dopiero 9 miesięcy przed naszą wyprawą.

W zimnym Raju

Po przejechaniu dwóch dalszych tuneli zatrzymaliśmy się na teatrzyk cieni i zachodzącego słońca. Gdy ostatnie jego promienie skończyły swój taniec nad parawanem skał, zostawiając po sobie z wolna gasnącą łunę, zapragnęliśmy snu. Po wdrapaniu się na niewielką skarpę porośniętą floksami, ukazało się nam zaciszne miejsce, nieskalane ludzką ręką ani nogą, przypominające tajemniczy ogród. Na grubym mchu rosły drzewa o powyginanych gałęziach, za którymi srebrzył się mały staw. Horyzont z każdej strony zamykały szczyty gór. Śledzie nie chciały się trzymać we mchu. Spanie za to mieliśmy królewskie, jak na poduszkach.

Przejechaliśmy w jeden dzień całą wyspę Hinnøya, ale pozostaliśmy na niej. Nocowaliśmy więc w Zachodnich Alandach, a od pierwszej wyspy Lofotów, Austvågøya, dzieliło nas kilkaset metrów.

- ok. 185 km przed Å
115 km; avs 19,3; podj. 1295 m; 5:55; max 50,9; 1,1 l; 0 zł

Dzień 32. - niedziela, 3 sierpnia 2008

Wyspy Wikingów

Pomimo „pięknych okoliczności przyrody” nie była to moja najlepsza noc. Obudziło mnie trzepanie z zimna. Na termometrze 8,7 stopnia. Marcin w swym cieplejszym śpiworze spał snem sprawiedliwego. Po zapaleniu świeczek, roztarciu skostniałych stóp i owinięciu ich kurtką, zasnąłem. Pobudka była teoretycznie o ósmej, ale tym razem to ja poprawiłem sobie o ponad godzinę. Dobudził mnie Marcin z gotową jajecznicą. Wyjechaliśmy o 11:30.

Na dobry początek przejechaliśmy przez most, zachwycając się turkusowym kolorem wody. Znaleźliśmy się na Lofotach. Nie wyglądają one jak wyspy na morzu, ale jak góry zalane oceanem tak, że ich spiczaste wierzchołki wystają stromo ponad jego powierzchnię. Są one niekiedy wskazywane jako najpiękniejsze miejsce północnej Europy. Osadnictwo pojawiło się tam 6 tysięcy lat temu. W Średniowieczu wyspy te stały się osadą Wikingów. Mimo że leżą dobry kawałek za kołem podbiegunowym, życiu w tym miejscu sprzyjało bogactwo zwierzyny i ryb, oraz łagodzący wpływ Prądu Zatokowego. Do dziś jest to ponoć najdalsze miejsce na północ, gdzie w morzu potrafią kąpać się normalni ludzie.

Dzień był słoneczny, i to jest ostatnia dobra rzecz, jaką można o nim powiedzieć.

Co znaczy głód

Kończyło się jedzenie: rano miałem już tylko porcję makaronu, resztkę płatków owsianych i kremu czekoladowego, cukier i 6 plasterków sera. O wodę znów było bardzo ciężko. Bez chleba i odpowiedniej ilości wody, z tego wszystkiego mogłem zrobić tylko jedną małą paszę i zagryźć serem. Stanowczo za mało na górzyste Lofoty. Tego dnia pokonaliśmy najwięcej podjazdów na całej trasie (w sumie 1630 m), mimo że nie było wśród nich żadnego wybitnie spektakularnego.

Jechaliśmy jak wymęczone osły usiłujące dogonić marchewkę na kiju, który prawie się nie przybliżał. Tą marchewką była odległość do najbliższej miejscowości, która na drogowskazach malała zabójczo powoli. Po długiej męce dojechaliśmy wreszcie do Svolvær, „stolicy” Lofotów. To największa osada i port na wyspach. A więc: jedzenie!

I co? Niedziela. Wszystkie sklepy zamknięte!

Ostatnią deską ratunku była stacja benzynowa. W toalecie nabraliśmy wody. A zakupy? Raz, że ubogi asortyment, to jeszcze ceny: nie dość że „stacjowe”, to i norweskie. Był sens kupić tylko chleb, którego bochenek wyniósł nas 12 zł. Był to produkt przeznaczony do dopieczenia w mikrofali. Próba krojenia zamieniła go w kupę okruchów.

Jechaliśmy dalej... „Chleb” szybko się skończył, a na horyzoncie żadnej nadziei na spożywczy. Na mojej ubogiej mapie jedyna duża kropka na Lofotach, owe Svolvær, była już za nami. Mijaliśmy jedynie malutkie wioski po kilka domów.

Około 18 wjechaliśmy na wyspę Vestvågøya.

Papier wcale nie jest do d...

muzyka © Happysad, Ania Dąbrowska

Choć prawie nie jedliśmy, to jak na ironię, toaleta była nam bardzo potrzebna. Nie w tym problem, by skoczyć w krzaki i załatwić potrzebę. Ach, jakże o tym marzyłem! Naprawdę ciężko tam znaleźć odpowiednie do tego miejsce. Co więcej, mieliśmy dwie ostatnie chusteczki. Papier toaletowy, jakże pogardzany w mieście produkt, w tamtych warunkach zasługiwał na miano Taśmy Życia. Niestety nie chcieliśmy wcześniej dać 2 euro za dwie rolki, dlatego radziliśmy sobie bez niego już drugi tydzień. Gdybym pojechał tam drugi raz, byłbym już mądrzejszy. Byliśmy przyzwyczajeni przez drogę E6 do wspaniałych toalet w regularnych odstępach. Na E10 bida. Nic, zero. A my jechaliśmy dalej, wciąż mając nadzieję, że toaleta jest za kolejnym zakrętem. Tak się jednak nie stało przez co najmniej kilkadziesiąt kilometrów, a ta naiwna taktyka doprowadziła mnie do okropnego bólu brzucha. Wielogodzinne powstrzymywanie potrzeby musiało się kiedyś skończyć. Koniec ten nastąpił, kiedy zawyłem z bólu, rzuciłem rower, podbiegłem do Marcina po ostatnie chusteczki i zeskoczyłem z drogi w zarośla, które wreszcie się pojawiły. Ból brzucha trzymał się jeszcze długo po ostatecznym ulżeniu sobie w tychże krzakach.

50 metrów dalej stała... toaleta!

Dziękować Bogu, że mieliśmy stalowe żołądki i nic nas nie goniło podczas całej podróży.

Zachwyt nie dla nas

Rajsko zapowiadające się Lofoty obrzydziły nam więc tak przyziemne aspekty jak: brak jedzenia, pitnej wody i toalet... szkoda. Te niegościnne dla nas wyspy mają bowiem wiele uroku i warto byłoby na nich przycumować na dłużej. Spotkaliśmy człowieka, który jeździ tam autem co roku.

W portalu goryonline.com znalazłem bardzo trafny opis: „Lofoty wyglądają podobnie jak Tatry (gdyby te drugie zalać wodą na wysokość Murowańca). Wspaniałe ściany, zaczynające się niekiedy na poziomie morza. Ośnieżone i bardzo urokliwe wierzchołki i granie. Maleńkie wioski z jeszcze mniejszymi porcikami rybackimi wciśnięte są gdzieś na obrzeżach fiordu lub rozlokowane na kilku wyspach połączonych łukowatymi mostkami. To wszystko w otoczeniu tysięcy, jeśli nie milionów, skał i skałek, wystających z niewiarogodnie czystej, seledynowo-zielonej wody, w której aż kipi od ryb i wszelakiego morskiego zwierza”.

Posłużyłem się cytatem, bo moje rozpływanie się nad urokiem Lofotów nie byłoby autentyczne, mimo że obiektywnie patrząc, są cudem natury.

Szukając WC trudno zachwycić się widokami. Skazana na porażkę walka z perystaltyką jelit trwała prawie cały dzień. Umniejszałem wyjątkowość krajobrazu przez porównania do pejzaży tatrzańskich, które mam w Polsce prawie na wyciągnięcie ręki. Widząc floksy myślałem o Beskidach. Widząc łąki wspominałem moją kochaną Błatnią, gdzie od dziecka spędzałem wakacje. Chciałem tam wtedy być. Myślałem o rodzinie, o tym, że mógłbym leżeć z nimi na błatniańskiej łące, wąchać siano i oglądać konie. Zbiegiem okoliczności, wieczorem ujrzałem drogowskaz na Brenną, i nie było to przywidzenie.

Wyczerpanie

Kolejna niedziela bez odwiedzenia kościoła.

Był to pierwszy dzień, kiedy wyraźnie odczułem, że ubyło mi sił. Bardzo schudłem.

Byliśmy zmuszeni jechać do późna, ponieważ do Moskenes wciąż pozostawało kilkadziesiąt kilometrów, a stamtąd odpływał rano prom, na który chcieliśmy zdążyć.

Koło północy wjechaliśmy na przedostatnią wyspę, Flakstadøya. Niezapomniany zachód: pomarańczowe niebo kontrastujące z czernią gór, za którymi schowało się słońce; chmury, z dołu czerwone, z góry prawie czarne, zdawały się wisieć ponad nim; pocięte tysiącem zmarszczek morze rozweseliło swą posępną toń złotymi wstęgami utkanymi z promieni słońca.

SzeregOWIEC

Kawałek dalej niecodzienny widok: trzy owieczki oczekujące autobusu na przystanku. Pozwoliły sobie zrobić kilka zdjęć i nie ruszały się z miejsca, patrząc w obiektyw. Na marginesie, nigdy nie widzieliśmy tam autobusów, więc przystanki takie jak ten pewnie od dawna służą już tylko owcom za schronienie od wiatru czy deszczu.

Nieopodal cierpliwych owieczek, wypatrujących autobusu, który nie nadjedzie, znaleźliśmy płaski, trawiasty i nieco schowany teren. Było to pierwsze od dłuższego czasu miejsce nadające się pod namiot, więc nie wahaliśmy się ani chwili. Była 23:30, a znajdowaliśmy się ok. 40 km od portu, do którego musieliśmy zdążyć na dziesiątą rano. Zasnęliśmy dość szybko, bo i tak nie było z czego robić kolacji.

- Svolvær - Leknes - 40 km przed Moskenes
146 km; avs 20,5; podj. 1630 m; 7:06; max 52,0; 1,3 l; 12 zł

Dzień 33. - poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Kolejny „koniec świata”

Pobudkę wyliczyliśmy bardzo dobrze, na piątą. Sprężyliśmy się i wyjechaliśmy po dwóch godzinach. W taki poranek można czuć się jak prawdziwy podróżnik. Rześkie, chłodne, świeże powietrze... Pustka... Wilczy głód; sztywne mięśnie, na których czuć odgniecenia od twardej karimaty i tego co pod nią; łamanie w krzyżu od krzywego spania i promienie wschodzącego słońca wywołujące na zmarzniętym ciele gęsią skórkę.

Jechaliśmy ostatkiem sił. Do jedzenia zostały same kostki cukru (wspominamy pana z Piekar Śląskich). Do picia – dwa łyki wody. Za wodę dałbym wtedy wszystko. Nie mogę zapomnieć obsypanej głazami zielonej zatoki, porośniętej trawą i mchem. Przed oczami mam też piaszczystą plażę i szumiące na niej morze, obmywające brzeg. Mijaliśmy niepowtarzalną, malowniczą wioskę. Było to wcześnie rano, gdy wszyscy mieszkańcy jeszcze spali. Później jechaliśmy kilkoma mostami o imponujących konstrukcjach, pokonaliśmy kilka większych podjazdów, widzieliśmy jedne z najbardziej niesamowitych szczytów archipelagu, których ośnieżone wierzchołki odbijały się w wodzie zatoki, a w niej pływały instalacje przypominające pułapki na kraby, czy jakieś inne owoce morza... Przejeżdżaliśmy również przez charakterystyczną dla krajobrazu Lofotów wioskę, w której prawie wszystkie chatki były postawione częściowo na palach w wodzie. Przypomniały nam się słowa Jacka: „mało tu mają miejsca, że te muszą domy stawiać na wodzie?!”.

Ocaleni

Niestety, a może „stety”, wszystkie te widoki muszę teraz projektować sobie w wyobraźni. Nie mieliśmy czasu ani głowy do robienia zdjęć. Najważniejsze, że daliśmy radę. Tuż przed portem pojawił się pierwszy sklep. Drożyzna, ale zafundowaliśmy sobie przynajmniej Marie na rejs. Prom cumował niedaleko drogi, więc nietrudno było na niego trafić. Przybyliśmy idealnie na czas. Pół godziny później odpłynął. Za bilet każdy z nas zapłacił 155 NOK, a więc całkiem przyzwoicie.

Był to zwyczajny prom, żadnych luksusów, ale cały rejs można spędzić na pokładzie, podziwiając oddalające się Lofoty, mijane inne wyspy i łódeczki, oraz przybliżający się ląd. W czasie naszych wakacji taki rejsik to jedna z niewielu szans na bezkarne leniuchowanie... Marcin spał więc trzy godziny, a cała podróż trwała trzy i pół.

Agnieszka

Dopłynęliśmy do Bodø, gdzie było 21 stopni. Od razu ruszyliśmy przed siebie, nie tyle głodni przygód, co głodni w ogóle. Nie błądziliśmy po centrum, lecz skierowaliśmy się prosto na Fauske, mając nadzieję, że po drodze będzie supermarket Rema lub Coop. Ha! Był i jeden, i drugi, i to parę razy na odcinku kilku kilometrów. Gdy Marcin wydawał korony w Remie, a ja siedziałem po turecku przy rowerach, zaskoczył mnie polski głos nad głową. Zagadnęła do mnie miejscowa Polka (nazwijmy ją Agnieszka). Długo rozmawialiśmy, dzięki czemu dowiedziałem się trochę o Norwegii oczami osoby wychowanej w tej samej kulturze co ja.

Zaskoczyła mnie, że jedzenie jest drogie nawet na kieszenie Norwegów. Wynika to z wysokich ceł, które w zamierzeniu miały się przyczynić do wspierania produktów rodzimego pochodzenia. A takich jest niewiele.

W Remie można dostać chleb za 3,90 korony! Wcześniej płaciliśmy nawet 29 koron za bochenek. Co więcej, to najtańsze pieczywo najbardziej przypomina polski chleb (to opinia Polonii). Jadąc do Norwegii nie liczcie jednak na to, że uda Wam się go kupić częściej niż sporadycznie.

Bodø jest przez Norwegów nazywane końcem świata. To dlatego, że kończą się tam tory kolejowe i na północ od niego nie ma przyzwoitej cywilizacji, o czym już się przekonaliśmy.

Agnieszka żyje w Norwegii 18 lat i twierdzi, że w tym czasie wszystko się tam zmieniło. Teraz jest więcej biedy, żebractwa i kradzieży, a to głównie za sprawą imigrantów.


Dalsza droga była dosyć górzysta i obfita w tunele. Chcieliśmy iść nadzwyczaj wcześnie spać, by zrekompensować sobie ostatnią, zaledwie 4-godzinną nockę na Lofotach, ale to nam się tak dobrze nie udało z powodu braku miejsca namiotowego. Przez długi czas byliśmy uwięzieni na drodze wśród skał. Dopiero o godzinie 23 trafił się dopuszczalny kawałek, twardego niestety, gruntu. Było to 10 km za Fauske, przy wjeździe do tunelu o długości 1790 m.

Byliśmy znów na drodze E6, więc odżyła w nas nadzieja na ładne miejsca postojowe i toalety.

- Moskenes - Bodø - 10 km za Fauske
114 km; avs 18,6; podj. 1132 m; 6:09; max 49,5; 1,7 l; 4 zł

Dzień 34. - wtorek, 5 sierpnia 2008

Cicho wszędzie, głucho wszędzie...

Spaliśmy z odpowiednim naddatkiem, do dziesiątej. Tym razem ja przyrządziłem jajecznicę (też umiem!). Uczciwie dodam, że kiełbaską zajął się Marcin. Ruszyliśmy o 13:00. Godzinę później Baran przebił dętkę (nr 2) w miejscu, w którym wystawała z dziurawej już opony.

Grzało mocne słońce. Droga E6 nie zawiodła nas: trafiliśmy na super punkt odpoczynkowy z poidłem i toaletą.

Mijaliśmy wagę samochodową, na której dokonaliśmy samokontroli. Nasz ciężar razem z rowerami wynosił 0,0018 tony, a sprzęt Marcina ważył dwa razy więcej niż mój.

Choć Bodø było rzeczywiście pierwszym od kilkuset kilometrów miastem (w naszym rozumieniu tego słowa), to za miejscowością Saltdal skończyła się cywilizacja i po jakimś czasie wylądowaliśmy w dziczy. Dziczy pustej, zimnej, wietrznej i górzystej.

...Co to będzie?

Zaczęło się od mocnego podjazdu, i... tak już zostało. Jechaliśmy później prawie cały czas pod górę. Osiągnęliśmy wysokość 670 m n.p.m., gdzie temperatura spadła do 9 stopni i hulał zimny wiatr. Przed nami wyrosły ośnieżone szczyty i zacząłem się obawiać, że ich nie ominiemy.

W dali, po naszej lewej stronie ciągnęła się linia torów kolejowych, niczym z westernów.

Sytuacja robiła się coraz mniej wesoła w miarę jak pogłębiała się presja potrzeby fizjologicznej, a toalety znowu się pochowały. Do tego chłód i ciągłe pchanie pod górę, a był już zaawansowany wieczór. Naszego morale nie poprawił imponujący zachód słońca, który rozpalał do czerwoności nadciągające zza gór chmury.

Wreszcie, niespodziewanie, wiodąca przez skalne pustkowie droga doprowadziła nas do koła podbiegunowego. Stał tam samotny budynek w otoczeniu kilku znaków i tablic informacyjnych. O tej porze było nieczynne. Z tabliczki dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w „najbardziej górzystym i nietkniętym przez cywilizację rejonie Norwegii”. Na wzgórzu ustawione były setki małych piramid z płaskich kamieni, dzieło turystów. Zrobiliśmy z przymusu kilka zdjęć (wszak niecodziennie jest się na kole podbiegunowym) i ruszyliśmy w dalszą drogę, bo jakież mieliśmy inne wyjście? Byłem załamany brakiem toalety i nie spodziewałem się jej prędko ujrzeć, bo najbliższa była na pewno wewnątrz zamkniętego budynku.

Z tablic przeczytaliśmy, że jesteśmy w ścisłym rezerwacie przyrody, chronionym głównie ze względu na osady polodowcowe oraz rzadkie gatunki fauny i flory, zamieszkujące tutejsze mokradła. Było tam wspomniane, że wzdłuż szlaków rozrzucone są chatki („cabins”) przeznaczone dla turystów. Nie wymagają rezerwacji: są otwarte i darmowe. Żartowaliśmy sobie, że będziemy odtąd sypiali w kabinach...

Pięć gwiazdek

...A słowo ciałem się stało! Ledwie pięć kilometrów dalej czekała na nas KABINA! Bajeczna czerwona drewniana chatka z dużym pokojem, dwoma łazienkami, kanapami, fotelami i stołami. Z ciepłą wodą, lustrami, papierem toaletowym i ogrzewaniem.

Gdy po naciśnięciu klamki uchyliły się drzwi i weszliśmy do środka ujrzawszy to wszystko, wybuchnęliśmy śmiechem, który musiał pobudzić wszystkie świstaki w okolicy. Dostaliśmy szaleńczej głupawki i nieomal tarzaliśmy się ze śmiechu z radości i niedowierzania.

Wtoczyliśmy do środka rowery, skorzystaliśmy równolegle z obu toalet, rozrzuciliśmy w pokoju wszystko co nam było potrzebne i zagotowaliśmy wodę na paszę. Dobrze się umyliśmy, zjedliśmy strawną kolację, po czym wskoczyliśmy w śpiworki na kanapach. Mieliśmy cudowną, ciepłą i wygodną noc. Nie mogłem sobie wyobrazić co byśmy tej nocy zrobili bez WC, w szczerym polu i na takim zimnie... Chwała Panu!

- Saltdal - 5 km na południe od koła podbiegunowego
95 km; avs 17,8; podj. 1222 m; 5:20; max 55,4; 1,4 l; 10 zł

Dzień 35. - środa, 6 sierpnia 2008

Normalka (nie mylić z normą)

Nocą zostaliśmy kilkakrotnie odwiedzeni przez przejeżdżających turystów. Domek zostawiliśmy otwarty, by i oni mogli skorzystać z toalet, a nawet położyć się w naszym pokoju, którego połowa była jeszcze wolna. Goście kulturalnie korzystali z sanitariów, starali się nas nie budzić i nic nam też przez noc nie zniknęło.

O poranku przyjechał uprzejmy pan, który uzupełnił papier toaletowy i mydło, oraz wywiózł śmieci.

Wstaliśmy po dziewiątej i nie przeciągaliśmy wyjazdu, bo pożegnanie z tak cudowną chatką nie należało do łatwych. Przed nią jeszcze spotkaliśmy sympatyczną rodzinę z Płocka. W dobrze wysprzątanym pomieszczeniu zostawiliśmy, w podzięce dla narodu norweskiego, paczkę Maryjek.

Wyjechaliśmy o 12:45 i przez pierwsze 25 km było cały czas z górki. Potem już gorzej, ale nadal jechaliśmy szybko. Tak było do wieczora, bo przez cały dzień nic specjalnego się nie wydarzyło. Przejechaliśmy przez miejscowość Mo i Rana (to tak jakby jedna nazwa). Gdy zrobiło się dużo chłodniej, postanowiliśmy szukać noclegu. Niestety chwilę później na naszej drodze stanął tragiczny tunel o długości 8,6 km. Był niewentylowany i wypełniony spalinami, a w dodatku wyjście znajdowało się 170 metrów wyżej od wejścia. Już w połowie poczułem się źle i szybko wpadłem w panikę, nie wiedząc czy przyspieszyć, by szybciej wyjechać, czy przeciwnie, uspokoić oddech by mniej spalin dostało się do płuc. Przyspieszyłem i zrobiło mi się niedobrze, dostałem lekkich zawrotów głowy. Jazda tym tunelem trwała 40 minut.

Niedługo po wyjechaniu na świeże powietrze, ok. 23 rozbiliśmy się w lasku przy bocznej drodze. Na kolację zjadłem dwie puszki tuńczyka w oleju. Na dobranoc Marcin oblał mnie woskiem z podgrzewacza.

- Mo i Rana - Korgen - 50 km za Mo
134 km; avs 22; podj. 1351 m; 6:03; max 51,6; 1,2 l; 35 zł



Skomentuj


Jeśli nie jest zaznaczone inaczej - tekst, zdjęcia, HTML © Piotr Mitko, piotrmitko.com, szmitt.com
Powielanie treści bez zgody autora jest łamaniem prawa

Zgodnie z dyrektywą UE informuję, że moja strona serwuje nieszkodliwe ciasteczka, aby przyjemniej Ci się ją czytało :)