Gość
Mail (opcjonalnie i niepublicznie)
ile jest ? (test antyspamowy)

W życiu pomogły mi dziesiątki osób. Teraz ja chcę swoją pasją pomóc chociaż jednej. Wierzę, że się uda. Czytaj, jeśli chcesz zobaczyć, czy ta wiara wystarczy :)

2012
Islandia 2
2209 km
relacja live

Rok bez wyprawy, za to z paroma osobistymi rekordami. Najcenniejszym było przejechanie 330 km w jeden dzień, co udało mi się dzięki jechaniu za Krzyśkiem Górnym :)

2011
Projekt 300
330 km
relacja + film

Była ostatnim krajem Skandynawii, który mi pozostał do zdobycia po 2008 roku. W 2009 plany nie wypaliły. Wreszcie w 2010 dopiąłem swego, mimo że kilka miesięcy wcześniej wulkan Eyjafjallajokull napędził mi sporo strachu. Podróż jak z bajki :)

2010
Islandia
4010 km
relacja live
informacja o filmie
wpisy o Islandii
trochę zdjęć

Plany zmieniałem co tydzień, a w końcu zostałem "skazany" na Polskę. "Cudze chwalicie, swego nie znacie" - stara prawda. Ruszyłem więc tam, gdzie nie byłem. Samotnie, z namiotem, odwiedzając Przyjaciół i odkrywając piękno Ojczyzny.

2009
Polska
1958 km
wstęp
samotne Tour de Pologne
relacja live
zdjęcia

Wraz z Marcinem Nowakiem, żywiąc się owsem i "maryjkami" w 55 dni przejechaliśmy 9 państw i 16 wysp, okrążyliśmy Bałtyk, przeżyliśmy 23 dni za kołem podbiegunowym, dotarliśmy z Katowic do końca najdalszej drogi świata i szczęśliwie wróciliśmy.

2008
Nordkapp
6903 km
przygoda na Północy

W wakacje pracowałem na podróż'08, a urlop był krótki. Przejechałem więc tylko kawałek Pomorza. Dodatkowo, z końcem sierpnia udało mi się coś, co od dawna chciałem zrobić: Katowice-Łódź w 1 dzień.

2007
Pomorze i Łódź
280+221 km

Budapeszt marzył mi się od paru lat. Spontaniczna, wesoła, bardzo udana majówka z Grażyną, Krystianem i Danielem. 9 dni czystej przyjemności.

2007
Budapeszt/Bratysława
1053 km
przygoda węgiersko-słowacka

Razem z Piotrkiem Piszczkiem. To miała być wyprawa życia. I w zasadzie była (wtedy), choć prawie nic nie poszło tak jak miało. Trwała 24 ciężkie dni. Skończyła się źle, ale dziś wspominam tylko to, co dobre.

2006
Rzym/Watykan
2317 km
przygoda Rzymska

Chciałem odwiedzić Znajomych sprzed roku, i - wydłużając trasę - poznać nowych. W trakcie tych 16 dni osiągnąłem dystanse, z których do dziś jestem dumny :) - oscylujące wokół granicy 200 km dziennie.

2005
Polska
1574 km

Moja 1. samotna wielodniowa wyprawa. Trwała 8 dni. Ogromne osobiste przeżycie. Poznałem wielu wspaniałych ludzi i pokochałem podróże.

2004
Polska
855 km

Podróże rowerowe > piotr mitko .com

Schmittko the Cyclist

Dzień 15. - czwartek, 17 lipca 2008

Przeciwności losu

Pobudka o 8:30. Jemy dla odmiany paszę i kolejno idziemy na toaletę do stacji benzynowej. Po spakowaniu się ruszamy do marketu Siwa, oddalonego o całe 400 metrów.

Jechało się fantastycznie, w dużym słońcu – łykaliśmy po 20 kilometrów na raz. Prędkość: niemal 25 na godzinę. Nie sposób było nie pomyśleć, że "200 każdy zrobi!". Lecz tu ni stąd, ni zowąd, zerwał się boczny wiatr, przez który ledwo poruszaliśmy się do przodu, i mogliśmy tylko patrzeć, jak rozpaczliwie spada nam średnia. Ok. 16 zaczęło mocno padać i czekaliśmy na stacji półtorej godziny. Potem padało trochę słabiej, ale jednak padało.

W całkiem ładnym miasteczku, Oulu, drogowskazy stawiać musieli jacyś bezmózgowcy. Trudno się dziwić, że za główną drogę obraliśmy tą, która wyglądała jak główna: była szeroka i prowadziła prosto, a żaden znak nie kazał z niej skręcać. Jadąc wciąż prosto dojechaliśmy na jakieś wygwizdowie otoczone siatką, zagrodzone szlabanem i znakiem „STOP”. Nim minęło nasze zdziwienie, wyjechał stamtąd ogromny TIR. Marcin spytał kierowcę o drogę, ten pokazał mu GPS i wpadliśmy w doła, bo byliśmy na manowcach. Nadal nie wiedzieliśmy jak jechać, ale wiedzieliśmy już, że pomyliliśmy się dawno temu. Wróciliśmy do centrum i tam właściwą drogę pokazał nam wreszcie sprzedawca na stacji benzynowej; tylko dlatego, że miał bardzo dokładną mapę. Znów zawróciliśmy i trzeba było zaraz skręcić w idiotycznym miejscu w małą, nieoznaczoną uliczkę. Nikt by się tego w życiu nie domyślił. Straciliśmy tam ponad 20 km i kupę czasu.

Ostatecznie jakoś wyjechaliśmy, choć pojawiły się wątpliwości, czy jedziemy w dobrym kierunku. Rozbiliśmy się w okolicach Alakyla, nad jeziorkiem (głupi pomysł, ale w Finlandii trudno o miejsce inne, niż nad jeziorkiem). Komary doprowadzały do szału. W ogóle mieliśmy bardzo kiepskie nastroje. Nie ma żadnej przesady w stwierdzeniu, że bez najmniejszych problemów zrobilibyśmy ponad 200 km, gdyby nie przeciwności losu w drugiej połowie dnia. Taka świadomość boli, przynajmniej do zaśnięcia.

Zjedliśmy makaron i zamknęliśmy oczy ok. 2:30.

- Rantsila - Oulu - ok. Alakyla
169 km; avs 21,3; 7:56; max 52,0; 1 l; 25 zł

Dzień 16. - piątek, 18 lipca 2008

Apetyt na przygodę

Wstaliśmy ok. 9:30. To przeklęte jezioro, wylęgarnia komarów, przydało mi się przynajmniej do umycia naczyń i stóp (niczego więcej, bo woda była żółta).

Gdy ruszyliśmy w drogę, dzięki słońcu wyszło na jaw, że kierujemy się na południowy zachód, a więc zupełnie w drugą stronę niż powinniśmy. Z tego wniosek, że wczoraj gdzieś popełniliśmy błąd. Na szczęście po 10 km jazdy w tym niefajnym kierunku, włączyliśmy się w większą drogę, która już bez wątpienia była tą, którą miała być. Do Kemi. Pierwsze 30 kilometrów było dla mnie masakryczne z powodu ścięgna, ale potem się rozgrzało. Pogoda była świetna przez cały dzień: ciepło i do tego, po raz pierwszy, bezchmurne niebo.

Rower kontra Harley

Na drodze do Kemi minął nas, po czym od razu się zatrzymał, bardzo uradowany naszym widokiem motocyklista z wielką polską flagą. Miał fajną maszynę w starym stylu. Usłyszawszy o tym dokąd jedziemy, wyliczył że zajmie nam to jakieś pół roku, ponieważ on planuje identyczną trasę i chce ją zrobić w 2,5 tygodnia, jadąc 700 km dziennie. Do 700 dziennie nam daleko, to fakt, ale z tym pół roku to coś mocno przesadził. Był chyba kiepski z matmy. Zapewniliśmy go, że damy radę w 8 tygodni. Te rachunki nie zmieniają faktu, że był pod wrażeniem, ja zaś wiem teraz ile bym przeoczył na tej trasie jadąc 700 km dziennie. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie żałuję, że nie mam takiego Harleya, czy co to tam było.

Facet pytał nas jak nam się udało spakować. On sam miał problem by zapakować wszystkie potrzebne rzeczy na motor.

Warto też zauważyć, że jego podróż będzie znacznie droższa niż nasza – takie ćwierć tony żelastwa spali więcej niż nas obu wyniesie cały koszt tej wyprawy.

Przed Kemi minęliśmy miejscowość o ciekawej nazwie, Ii.

Porażka

W Kemi byliśmy 7 minut przed zamknięciem wszystkich sklepów. Błyskawicznie odbiliśmy do centrum rozglądając się za Lidlem. Spytaliśmy jakiegoś dziadka, ten pokierował nas na zachód. Zapinaliśmy więc na zachód na złamanie karku, po tego wyśnionego banana i mleko. Niestety punktualnie o 18, kiedy prysła nadzieja na Lidla, ujrzeliśmy przed sobą Bałtyk! No jeśli mieliśmy jechać na zachód, to już bardziej się nie dało. Za to molo było ładne.

Chwilę później zgubiłem Marcina, albo on mnie. Każdy był bowiem bardziej skupiony na wypatrywaniu jakiejś Świątyni Pokarmu. Odnaleźliśmy się SMSowo. Wiedząc, że już wszystko przed nami zamknięto wróciliśmy na główną drogę, którą wcześniej jechaliśmy. Kawałeczek dalej stał przy niej... Lidl. Rozpacz. Zdążylibyśmy tam spokojnie na te 7 minut zakupów, gdyby nie ten dziadek i jego zachód.

Oznaczenia znów kierowały nas na autostradę i jak na złość nie było kogo spytać o drogę, bo było już późno i dość długo nie widać było żadnych ludzi. Wiedząc już jak bardzo jazda w kółko niszczy psychikę, nie chcieliśmy się ruszać dopóki nie upewnimy się dokąd. Z drugiej strony drogi pojawili się rowerzyści, ale nie docierały do nich nasze krzyki. Na szczęście miałem refleks i nie zważając na czerwone światło dogoniłem ich. Pokazali mi kierunek i z niesamowitą dokładnością podali, że pojedziemy 10 km prosto.

Autostrada arktyczna

Tak było. Na 120. kilometrze wjechaliśmy wreszcie na upragnioną drogę E75, której cudowność polega na tym, że mamy się jej trzymać przez następne 472 km. Czterysta siedemdziesiąt dwa kilometry!

Robi się ciekawiej

Pod lasem wisi billboard ze świętym Mikołajem: "Santa Claus Village - Arctic Circle". Od tego miejsca dzieli nas jeszcze ok. 100 km. Za pół godziny widzimy tablicę pod tytułem "Area of reindeer husbandry". Ciekawe, czy zobaczymy renifery... Tak bardzo bym chciał.

O 1:30 zaczęło kropić, więc skryliśmy się pod dachem stacji benzynowej, sąsiadującej z motelem. Ponieważ deszcz nie przestawał padać, a byłaby pora spać, rozłożyliśmy namiot w trawie, kilkadziesiąt metrów dalej.

Pisałem już, że komary są nie do wytrzymania. Ponieważ piszę to znowu, to znaczy że było jeszcze gorzej.

- Kemi - 80 km przed Rovaniemi
154 km; avs 20,6; podj. 465 m; 7:28; max 38,3; 1,2 l; 30 zł

Dzień 17. - sobota, 19 lipca 2008

Uziemieni u św. Mikołaja

Budzik dzwonił o 10. Folia na namiocie podziałała jak szklarnia. Otworzyłem oczy i zobaczyłem jeszcze śpiącego, roznegliżowanego Barana. Na termometrze 34 stopnie!

Ruszyliśmy dopiero o 13 i chwilę po wyjechaniu zrobiliśmy ponad godzinną przerwę, ponieważ złapałem gumę (nr 1) na ścieżce rowerowej. Byłem strasznie zły, bo już nie pierwszy raz przekonałem się, że po ścieżkach rowerowych nie warto jeździć. Teraz poprzysiągłem sobie, że wjechałem na taką po raz ostatni. Fińskie ścieżki rowerowe to nie tyle ścieżki rowerowe, co sportowe – służą również rolkarzom, biegaczom, motorowerzystom i skuterowcom. Dziwnie to wygląda, kiedy skutery mkną po ścieżce "rowerowej", a my rowerami suniemy po zwykłej drodze. Ale co tam. Nie powiem żeby mnie to nie denerwowało, ale jakoś znosimy trąbienia samochodów i różne gesty kierowców (aczkolwiek bardziej przyjazne niż byłoby to w Polsce). Czuję się usprawiedliwiony, bo od celu "złe kilometry dzielą nas". Wiem jak daleko jedziemy. Zbyt daleko, by pokonywać wszelkie niedogodności ścieżek rowerowych, jakimi są: nierówności, dziury, dzieci, żwir, liczne zakręty i pagórki – podczas gdy droga samochodowa wiedzie prosto i bardziej płasko. Robiliśmy test: jeden jechał rowerową, drugi zwykłą drogą. Na rowerowej zostaje się daleko w tyle. Zawsze.

Co nas gryzie

Niedaleko przed Rovaniemi zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek i zaczęło nas coś gryźć. Dosłownie. Małe, wredne, paskudne, krwiożercze, cenzura, cenzura, cenzura ...MESZKI! Nie ma szans na odpoczynek. Wsiadamy na rower i uciekamy.

Porażka II

Do Rovaniemi, a konkretnie do tamtejszego Lidla przybyliśmy o 18:04. Stoją samochody, wychodzą ludzie z zakupami. Skaczemy z radości. Marcin szarpie za drzwi, a te są już zamknięte. Nieczynne od 4 minut. Koszmar. Nie mamy żadnych zapasów.

W stolicy Laponii

Udaliśmy się do samego centrum miasta, a jest to stolica Laponii i jedno z największych miast w Finlandii w ogóle. Znajduje się tu najdalej na północ wysunięty McDonalds świata.

Ku mojemu teraz zaskoczeniu, nie zrobiliśmy żadnego zdjęcia w Rovaniemi. Oznacza to tyle, że mieliśmy bardzo kiepskie nastroje. Zrobiliśmy też malutko kilometrów, ale jak jechać dalej bez jedzenia? Zamknięte były już nawet ogromne centra handlowe. Musieliśmy zrobić zakupy w sklepie z prasą, gdzie było też mleko, chleb, wędlina i pizza do mikrofali przeceniona o 50%. Wszystko to było znacznie droższe niż byśmy chcieli, a dwie cieniutkie i zimne pizze nie zaspokoiły naszego głodu.

Kołem na Kole

Z braku laku ruszyliśmy dalej, żeby chociaż dojechać do koła podbiegunowego, które nie mogło być daleko. I owszem, daleko nie, ale jak pod górkę! Do wioski Napapiiri, która to leży dokładnie na kole, wiódł podjazd o 90 metrów na kilku kilometrach. Jakie to jednak piękne uczucie, kiedy oczom ukazuje się strzałka w prawo na tablicy "Arctic Circle / Santa Claus"! Już chcieliśmy skręcić, ale z lewej była stacja benzynowa. Mikołaj nie ucieknie! Pojechaliśmy zatankować wodę w toalecie, rozejrzeliśmy się za produktami, lecz było tutaj mydło i powidło, ale nic normalnego do jedzenia, poza oczywiście tym co zwykle na stacjach, czyli horrendalnie drogimi batonikami i fast-foodami.

Wioska Mikołaja

Chwilę później byliśmy po drugiej stronie drogi, w słynnej Santa Claus Village. Choć wygląda trochę jak wesołe miasteczko, nie płaci się za wstęp, ale jest to otwarty teren, przypominający trochę jarmark, pełen drewnianych chatek z pamiątkami. Najbardziej rzuca się w oczy sklep "Christmas House", największy z nich i najdłużej czynny. Zdążyliśmy do niego tuż przed zamknięciem. Prowadzi go niesamowicie sympatyczna para. Tak sympatyczna, że aż chce się u nich coś kupić. Nie wyganiali nas ze sklepu, mimo że mieli już zamykać. Powiecie, że nic w tym dziwnego, w końcu chcą zarobić. Oczywiście też tak pomyślałem, ale to nie był tylko czysty marketing. Z dużym zaciekawieniem pytali skąd jesteśmy, którędy jedziemy i dokąd zmierzamy. Marcin spytał za ile kilometrów będzie jakiś sklep z jedzeniem, i dowiedzieliśmy się, że w Sodankyla, za 130 km. Czyli jesteśmy uziemieni. Było to tym bardziej przykre, że przez ostatnie 5 dni przejechałem 777 km, pobijając tym swój życiowy rekord dystansu przejechanego w ciągu 5 dni (w myśl zasady: jeśli nie ma kategorii w której jesteś dobry, wymyśl ją) i odeszła szansa na pobicie rekordu 6-dniowego.

Kiedy rozejrzeliśmy się po sklepie i wróciliśmy do kasy, sprzedawcy zaproponowali znaczki do pocztówek. Sami od siebie wyjaśnili gdzie jest poczta dodając, że są tam dwie skrzynki - żółta i czerwona. Listy wrzucone do żółtej wysyła się od razu, a te z czerwonej wybierane są i wysyłane dopiero na Boże Narodzenie. Powiedzieli też, że warto wypisać kartki na miejscu i wysłać właśnie tu, ponieważ tylko na tej jednej poczcie na świecie zostanie przybity stempel z napisem "Arctic Circle". Na odchodnym facet dał Marcinowi kilka kartek A4. Jak się okazało, w czasie gdy byliśmy zajęci łażeniem po sklepie, siedział na necie i drukował nam mapy Laponii! Może wiele nam to nie pomogło, bo przecież jest tam głównie las, ale liczy się sam fakt.

"Christmas House" może się też poszczycić tym, że stoi najbliżej tablicy "Napapiiri - Arctic Circle", przy której nie omieszkałem sobie zrobić zdjęcia. W takim miejscu długo jeszcze nie można uwierzyć w to, że dojechało się tu dzięki sile własnych mięśni.

Następnie poszliśmy do "Joulupukin Paapostikonttori". Jest to, jak sama nazwa wskazuje: "Santa Claus Main Post Office". Było zamknięte, ale można było wrzucić pocztówki do skrzynki. Wypisaliśmy je, lecz stwierdziłem, że kupiłem ich za mało. Co robimy? Zostajemy tu do rana. Jedzenia mamy za mało by dojechać do Sodankyla, w Christmas House byliśmy za krótko, a wioskę świętego Mikołaja, w której nie jest się codziennie, warto być może zobaczyć dokładniej. Tak też czynimy. Pobawiliśmy się na placu zabaw dla dzieci, obejrzeliśmy z zewnątrz wszystkie budynki i wykonaliśmy serię głupich zdjęć, co przecież jest bezcenne.

Retrospekcja

Skoro mowa o dystansach, od dziś nasza podróż stała się najdłuższą w moim życiu. Do tej pory ten tytuł dzierżyła wyprawa do Rzymu. Wówczas po 2300 kilometrach miałem naderwany mięsień i dwa ścięgna, a z powodu zapalenia prawie nie umiałem się ruszać. Jakże daleko mi do tego dzisiaj. Jakże daleko do Rzymu, do takiego zmęczenia, i do myślenia o 2300 kilometrach, które teraz musimy przynajmniej potroić, by wrócić do domów...

Nocleg u świętego

Emocjonującym wydawał się pomysł, by rozbić namiot na terenie wioski. Ciekawe, czy ktoś przed nami w niej spał. Było już pod wieczór i nawet gdyby nas ktoś chciał wygonić, zrobiłby to dopiero rano. Zatem znaleźliśmy miejsce w trawie na uboczu wioski i rozbiliśmy namiot walcząc z meszkami, co było jak walka z wiatrakami. Były ich tu potężne chmary, a to pewnie z powodu wysokiej trawy. Jestem pewny, że gdyby tak się położyć na cały dzień, to by zjadły człowieka. Komary przy nich to pryszcz. Zasnęliśmy ok. 1:00.

- Rovaniemi - Napapiiri
85 km; avs 21,8; podj. 395 m; 3:53; max 41,0; 1 l; 67 zł

Dzień 18. - niedziela, 20 lipca 2008

Laponia jak się patrzy

Za kołem podbiegunowym słońce nie zachodzi przez część roku. Na wysokości Nordkapp przez blisko 80 dni, od połowy maja do końca lipca. Im dalej byliśmy na północ tym jaśniejsze noce. To zjawisko bardzo nam się podobało, bo pozwalało jeździć o każdej porze doby i nie bać się, że w najmniej odpowiednim miejscu zastanie nas ciemność. W środku nocy nawet w namiocie jest tak jasno, że latarka nie jest do niczego potrzebna.

Ok. 4-5 w nocy obudziłem się z przeraźliwego zimna. Było 13,7 stopnia. Marcin spał w najlepsze. Zdenerwowałem się. Mój specjalnie kupiony przed wyjazdem śpiwór miał być przeznaczony na dużo mniejsze temperatury. Trząść się z zimna powinienem dopiero przy zerze. Byłem tak zmarznięty, że ciężko było się ruszyć, ale musiałem. Dobyłem dwa podgrzewacze i zapaliłem na kwadrans, dzięki czemu temperatura podniosła się o 3 stopnie, co pozwoliło mi zasnąć.

Obudziłem się około dziesiątej i pierwsze kroki skierowałem na pocztę. Następnie wróciłem do Marcina i zachęcałem go, by sobie poszedł zobaczyć jakie tam różne fajne rzeczy można kupić. Marcin: "nie idę bo nie chcę wydać kasy". W końcu dał się przekonać. Po dłuższym czasie wrócił krzycząc: "zabiję cię! Wydałem 30 euro!". Trzeba przyznać, że pamiątki w tym miejscu naprawdę kuszą. Nie byłoby problemem wydać dziesięć razy więcej. Uważam, że warto było kupić co nieco właśnie tam, ponieważ dalej na północ nie było takiego wyboru souvenirów, a ceny były wyższe. Następnie udaliśmy się do Christmas House. Sprzedawcy ucieszyli się na nasz widok i zadali kilka jeszcze pytań o naszą podróż. Mówili, że rozmawiali sobie o nas wieczorem poprzedniego dnia, bo ich zaintrygowaliśmy. No więc jak moglibyśmy u nich jeszcze czegoś nie kupić?! Wzięliśmy kilka dodatkowych pocztówek, a teraz wiem, że i tak za mało. Cóż...wtedy każde euro przeliczaliśmy na jedzenie, a u samego Mikołaja wydaliśmy tyle, ile kosztowałyby nas trzy normalne dni podróży.

Wsiadamy na rowery, wracamy 6,5 km do Rovaniemi i w Lidlu kupujemy 11 kg jedzenia! Spytałem o kościół, ale powiedziano mi, że katolickiego nie ma. O 14 zawróciliśmy i wkrótce ponownie przekroczyliśmy koło podbiegunowe, już się tam nie zatrzymując. Kierowaliśmy się do najbliższej większej ludzkiej osady, Sodankyla.

50 kilometrów za Rovaniemi, o 17:30 na drodze pojawił się renifer. Prawie spadłem z roweru, nie mogąc się zdecydować czy najpierw się zatrzymać, czy wyciągnąć aparat. Złapałem uciekającego „Rudolfa” na poruszonym zdjęciu i nie posiadałem się z radości. Jak się miało okazać, nie był to nasz ostatni renifer. Następne sztuki zobaczyliśmy o 19:45, potem o 21:20, i o 22:45 jeszcze jednego. W sumie (ł)osiem.

Pół godziny po północy podziwialiśmy czerwone niebo nad jeziorem. Minęliśmy Sodankyla i zatrzymaliśmy się o 1:15. Namiot rozbiliśmy przy ścieżce do lasu, kilkadziesiąt metrów od jakichś domostw. Szczekały na nas psy, ale nikt nie przyszedł nas wyganiać. Zasnęliśmy przed trzecią.

- za Sodankyla
159 km; avs 19,9; podj. 778 m; 7:58; 5max 50,7; 2,2 l; 60 zł

Dzień 19. - poniedziałek, 21 lipca 2008

Zielono-mglista pustynia

Obudziliśmy się o 7, ale padało, więc spaliśmy dalej. Przesuwaliśmy budzenie na coraz późniejsze godziny, lecz za każdym razem nadal padało. Tym sposobem wyjechaliśmy dopiero o 15:20!

Namiot składaliśmy w szaleńczym tempie, bo cięły nas meszki. Dopiero potem przypomnieliśmy sobie, że nawet nie zrobiliśmy mu tradycyjnego zdjęcia.


muzyka © Destiny's Child, B.J. Thomas, The Doors

Temperatura około 20 stopni, ale silny przeciwny wiatr.

Ostatnia czynna stacja benzynowa trafiła się nam 70 km przed Sodankyla, gdyż we wspomnianym mieście byliśmy nocą i tamtejsze stacje były zamknięte. Następne miejsce, w którym moglibyśmy zaczerpnąć wody, pojawiło się dopiero dziś po 50 kilometrach jazdy. Była to przytulna kawiarenka oferująca także pamiątki i noclegi. Na werandzie siedziało kilku mężczyzn, żywo dyskutujących o Formule 1 (tak wnioskuję, bo usłyszałem "Raikkonen" - no chyba, że któryś z nich się tak nazywał). Blokowaliśmy łazienkę na długo, bo i butelki trzeba było napełnić, i załatwić od dawna wstrzymywane potrzeby... W ramach wdzięczności za ratunek kupiliśmy kilka pocztówek. Chciałoby się kupić wszystkie jakie mają.

Zobaczyliśmy kolejnego renifera i poza tym przez cały dzień nie wydarzyło się zupełnie nic. Droga prowadziła prosto na północ i nie było innej. Nie było przy niej nic poza drzewami. Można się było poczuć naprawdę niesamowicie, jak w najbardziej odizolowanym miejscu świata. Jak na zielono-mglistej pustyni.

Długo zastanawialiśmy się dlaczego renifery chodzą środkiem drogi, a czasem wyskakują prosto przed pędzące auta. Byłem przekonany, że turyści je dokarmiają, a one traktują samochody jak ruchome paśniki. Przy najbliższej okazji zatrzymałem się przed reniferem, wyciągnąłem chleb i podszedłem do niego. Zwierzak popatrzył na mnie i powoli odszedł skubać trawę, której miał w bród.

Dziedzictwo Samów

Minęliśmy tablicę informacyjną zatytułowaną: "Welcome to the land of Saami". Nie wiedziałem co to "Saami", ale okazuje się, że to po prostu Lapończycy. "Saami" jest ich własnym określeniem, podczas gdy wyrazy pochodzące od słowa "Lappi" są dla nich obelżywe. Samowie nie czują się związani z krajami, które zamieszkują, czyli Finlandią, Norwegią i Rosją. Nazywanie ich Lapończykami traktują jako atak na swoją tożsamość, o co oskarżają rządy tych trzech krajów.


Nieraz przez 120 km przy drodze nie ma nic, co wiązałoby się z człowiekiem, ani domu, ani baru, stacji benzynowej, czy byle jakiego miejsca postojowego z ławeczką czy zadaszeniem. Na horyzoncie rysowała się wyłącznie tajga.

Pod wieczór temperatura spadła do 13 stopni i pojawiła się gęsta mgła. Około 23:00 złapał nas deszcz, który padał tak przez godzinę. Przemoczeni dojechaliśmy wreszcie do miejscowości Saariselkä, w której podkradliśmy dużo papierowych ręczników na stacji benzynowej i zjedliśmy mały posiłek pod ścianą zamkniętego lokalu, chroniąc się tak przed wiatrem. Pod mokre skarpetki założyłem foliowe worki po chlebie.

Chwilę po wyruszeniu w dalszą drogę zaczęło porządnie lać. Decydujemy rozbić się w pierwszym lepszym miejscu. Rozglądamy się wokół drogi i już po chwili składamy kijki... Było 12 stopni.

Zapal świeczkę

Po wejściu do namiotu i wylaniu zgromadzonej w nim wody długo musieliśmy się suszyć nad podgrzewaczami. Zużyliśmy ich w tym celu kilkanaście, a i tak mogliśmy się położyć dopiero o 4 nad ranem. Przez kilka godzin w świetle świec z zaintrygowaniem obserwowaliśmy jak parują nasze stopy i ręce.

Dostałem wreszcie pierwsze od dłuższego czasu SMSy z Polski. Treść jednego z nich była niejako odpowiedzią na pytanie, dlaczego nikt do mnie nie pisze: "Słyszałam, że już jesteście w Suwałkach. Gratulacje!". Cóż... akurat jesteśmy dwa tysiące kilometrów dalej, ale to szczegół. Najwyraźniej poruszamy się szybciej niż sygnał satelitarny...

- 30 km przed Ivalo
114 km; avs 17,4; podj. 624 m; 6:31; max 35,3; 1 l; 6 zł

Dzień 20. - wtorek, 22 lipca 2008

Renifery, komary, deszcz i jeziora...

Jak pamiętacie (albo nie), wczoraj wyjechaliśmy dopiero o 15:20. Byłem pewien, że to już szczyt szczytów. Dziś obudziliśmy się ok. 11. Marcin zdjął tropik i folię, żeby wyschły na słońcu i by wnętrze namiotu wyparowało. Niebo było już miejscami błękitne. Po chwili zaczęło padać i z powrotem szczelnie się przykryliśmy. Jak na złość, deszcz nie chciał skończyć padać. Zjedliśmy marne śniadanie, bo nie było już mleka. Pasza z wodą jest jałowa jak woda z mąką i trudna do przełknięcia. O 15:30 delikatnie zaświeciło słońce i ukazała się tęcza. Wyszedłem zrobić jej zdjęcie, lecz uwagę od niej odciągnęło kilka reniferów, które spokojnie przeszły drogą przede mną, znikając w krzakach na pagórku. Dwa ostatnie - matka z dzieckiem - nie miały nic przeciwko, że obfotografowałem je dokładnie. Był to zresztą bardzo reniferowy dzień.

Ruszyliśmy w końcu o 16:04. Już 40 minut później znów padało i skryliśmy się pod folią.

Las żyje

Raz po raz przeszkadzały nam renifery, które wtedy jeszcze oglądaliśmy z zainteresowaniem. Lecz już z coraz większym spokojem zatrzymywaliśmy się widząc owe zwierzątka, z coraz mniejszym pośpiechem wyciągałem aparat i powoli podchodziłem, by zrobić lepsze zdjęcia. Jak ucieknie, to trudno - będzie ich jeszcze wiele. Zatrzymaliśmy się przy następnych reniferkach, a po chwili stanął za nami turystyczny autokar. Otworzyły się drzwi i wyskoczyło z niego paru rozentuzjazmowanych turystów z fotograficznym arsenałem, przepychających jeden drugiego jak paparazzi. Reniferom nie spodobał się ten cyrk i odeszły. Zabawne było dla nas to podniecenie turystów, do jakiego było nam już daleko na widok renifera. To musiały być pierwsze jakie zobaczyli.

Później zobaczyliśmy stadko kilkunastu sztuk, a zaraz potem kilka następnych.

Stwierdziliśmy, że już naprawdę wystarczy. Ileż można robić takich samych zdjęć? Postanawiamy, że to koniec z reniferami. Nie zatrzymujemy się. Jednakże później ujrzałem dwa samce o tak wielkim porożu, że musiałem je uwiecznić. Pasły się ze dwadzieścia metrów w głąb lasu. Skróciłem ten dystans przynajmniej o połowę i wtedy jeden z nich pochylił łeb w moim kierunku wystawiając rogi, a przednim kopytem kilka razy uderzył o ziemię. Cofnąłem się kilka kroków, zrobiłem zdjęcie i wystarczyło mi już tych zwierząt na długo. Naliczyłem ich tego dnia trzydzieści pięć.


Dojechaliśmy do Ivalo. No prawie. Złapał nas deszcz tuż przed miastem, a konkretnie, między stacją benzynową a centrum. Pojawił się konflikt: ja chcę uciekać do miasta przed goniącą nas chmurą, z której na razie tylko lekko kropi, a Marcin chce się cofnąć na stację benzynową, gdzie już zdecydowanie pada, ale jest dach. Jadę pierwszy, Marcin drze się z tyłu, jestem zdecydowany jechać dalej, ale niestety deszczyk zamienia się w ulewę, przed którą nie ma sensu uciekać. Zatrzymaliśmy się więc tam, gdzie nie chciał żaden z nas (osobliwy kompromis), między drzewami, na ścieżce dojazdowej do jakiejś posesji. Narzucamy na siebie folię i w niewygodnych pozycjach czekamy aż przestanie padać. Nie przestaje. Plecy bolą od schylania, a Marcin oczywiście wypomina mi, że mogliśmy wygodnie przeczekać na stacji benzynowej. Już sam jestem na siebie zły... W końcu mam już dość tego schylania i proponuję, żebyśmy wrócili na stację, skoro i tak już nas trochę zlało. Jednak problem był z folią. Trzeba ją było poskładać, a przedtem choć trochę osuszyć. Nie było do tego warunków. Wymyśliłem, że rzucimy ją w krzaki i zabierzemy potem. Marcin: "a jak ktoś ją zabierze?" - "Haha! Jasne... Folię z Praktikera..."

Człowiek z Ivalo

Zawróciliśmy na stację. Tam chwilę czekaliśmy pod daszkiem, aż Marcin postanowił zajrzeć do środka. Długo nie wracał, więc poszedłem za nim. Marcin w najlepsze gadał ze sprzedawcą, starszym człowiekiem.

Barana interesowały wędki, gdyż od paru dni przy każdym mijanym jeziorze marzyło mu się, żeby sobie samemu złowić rybę i usmażyć na ognisku. Stale go do tego zniechęcałem, szczególnie, że nigdy tego nie robił, a nie chciałem stracić pół dnia patrząc jak on sterczy nad jeziorem. Na moje nieszczęście, w większości jakichkolwiek sklepów w Finlandii można kupić sprzęt wędkarski. Na tej stacji również. Jednakże sprzedawca uczciwie uświadomił, że są to wędki do łowienia zimą, w przeręblach. Marcin poprzestał więc na zakupie baterii do licznika.

W sklepie nie było nikogo oprócz nas. Mężczyzna spytał skąd jesteśmy.

-Polska? Przejeżdżałem przez nią w drodze na Węgry. Macie szalonych kierowców.
Mogliśmy niestety tylko potwierdzić to spostrzeżenie. Marcin jednak nie był dłużny:
-a u was trzeba ciągle uważać na renifery!
-tak, to prawda. Ale dalej na północ jest ich coraz więcej.
-jeszcze więcej?! Na razie robiliśmy zdjęcie prawie każdemu.
Sprzedawca roześmiał się.
-lepiej przestańcie, bo nigdzie nie dojedziecie.
-ile ich jest?
-Ponad 200 tysięcy. Co roku trzeba odstrzelić jakieś 16 tysięcy, bo się bardzo mnożą i jest przez nie dużo wypadków
-a właśnie... czemu chodzą środkiem drogi?
-one specjalnie wchodzą na drogę, żeby podmuch samochodów przeganiał od nich komary.
-mądre! Przecież tych komarów nie da się wytrzymać!
-oooo, powinniście się cieszyć! W tym roku jest ich wyjątkowo mało, bo jest zimne lato. Właściwie lata jeszcze nie ma. Spóźnia się o miesiąc, powinno przyjść za kilka dni.
-mało komarów?! Więc ile to jest "dużo"?
-kilka lat temu nad którąś z rzek była taka chmara, że z jednego jej brzegu nie było widać drugiego.
Widząc, że zszokowała nas ta informacja, nasz rozmówca sypnął jeszcze kilkoma ciekawostkami o Laponii:
-Są tutaj ciężkie warunki, szczególnie zimą. W 1999 roku padł rekord temperatury, minus 52 stopnie Celsjusza. Tutaj największe koncerny testują auta i opony w ekstremalnych warunkach.
-a jaka temperatura jest normalnej zimy?
-minus 20... Kiedy była II Wojna Światowa mróz zabił tutaj prawie milion sowieckich żołnierzy. Nie byli przygotowani na takie temperatury. Rosja długo zaniżała te liczby, ale teraz to już jest potwierdzone badaniami. Prawie milion.
-my też mieliśmy przejścia z Rosjanami.
-tak, wiem, na przykład Katyń. My wiemy jaka jest Rosja. Ale dziś to już nie są ci sami ludzie, którzy to zrobili. Przyjeżdżają tu turyści z Rosji i obsługuję ich tak samo jak wszystkich innych.
W tym miejscu wspomnę, że Ivalo jest tylko 40 km od granicy z Rosją.
-a Polacy tu jeżdżą?
-o tak, często.
-jakie macie zdanie o Polakach?
-na pewno nie złe.
-słyszeliśmy, że w Szwecji mamy opinię złodziei.
-nie wiem jak w Szwecji, ale tutaj tak się mówi o Niemcach.
-Dlaczego?
-Kradną łódki. Ludzie mają swoje łódki przycumowane przy brzegu, przejeżdżają Niemcy i myślą że to są łódki dla turystów. Płyną sobie gdzieś, wysiadają, a łódka tam zostaje. Może jej nie kradną, ale dla kogoś kto stracił swoją łódkę wychodzi na to jakby ją ukradli.
A propos Niemiec, dodał jeszcze:
-Wy to jeszcze nie jesteście aż tacy głupi jak pewien facet z Monachium. Wymyślił sobie, że dojdzie pieszo z Monachium na Nordkapp. Rozmawiałem z nim tutaj. Podobnie inny ze Szwajcarii. Doszedł, ale nogi nie wytrzymały [dostał grzybicy, albo jakiegoś zakażenia - nie zrozumieliśmy dokładnie]. Musiał potem jechać autobusem na samolot.

Nie wspominałem jeszcze, że w Finlandii nazwy miast i ulic pisane są w dwóch językach. To dlatego, że drugim językiem urzędowym jest szwedzki. Wszyscy uczą się go już chyba od 4 albo 5 klasy szkoły podstawowej. Dlaczego? Skąd to się wzięło? Sprzedawca opowiedział, że kiedyś Finlandia była pod panowaniem Szwecji i ówczesny władca nakazał odprawianie nabożeństw w języku szwedzkim, ponieważ "przecież nawet Bóg nie zrozumie fińskiego!".

Jakkolwiek wydaje mi się bezsensowne, aby do dzisiaj każdy Fin musiał z czysto historycznego powodu uczyć się języka szwedzkiego, to opinię o języku fińskim podzielaliśmy:

-wasz język nie jest do niczego podobny.
-nieprawda. Jest bardzo podobny do węgierskiego. - [więc wychodzi na to samo...] - jeżdżę czasami na Węgry i mogę tam prawie wszystko zrozumieć.

Na koniec Marcin spytał jeszcze co w Finlandii robią młodzi ludzie. Mężczyzna przyznał, że w Laponii młodzi nie mają co robić. W wieku szkolno-studenckim prawie wszyscy wyjeżdżają na południe, najbliżej do Oulu lub Rovaniemi, gdzie się uczą. Do domu, na północ, jeżdżą w wakacje gdy jest cieplej. Naturalnie nasunęła nam się myśl, że młodzi zostaną już na południu, a północne osady będą się stawały coraz starsze i coraz bardziej puste. O dziwo nie. Sprzedawca zapewnił nas, że nowi ludzie (i powracające "dzieci") stale się tam osiedlają, ponieważ na północy mają spokój, przyrodę, i bez problemu mogą żyć świadcząc usługi turystom.

Jeden człowiek, jedna rozmowa, a tyle się dowiedzieliśmy. Przestało padać, więc podziękowaliśmy za pogawędkę i ruszyliśmy wyciągnąć naszą folię z krzaków.


Myślałem, że zapadnę się pod ziemię, gdy folii nie było w miejscu, gdzie ją zostawiliśmy... Nasze schronienie za 40 złotych! Nie... Musi tu gdzieś być. Może któryś z mieszkańców nas obserwował i zauważył, że wrzuciliśmy im śmiecia w krzaki przed domem? W desperacji podszedłem do domu i już chciałem zapukać, kiedy zauważyłem w ogródku taczkę z kompostem, spod którego wystawała nasza folia! Dokładnie nasza, z Kielc, krzywo przycięta! Wyszarpałem ją stamtąd i powoli z uśmiechem paradowałem z powrotem, mając nadzieję, że i teraz mieszkańcy nas zobaczą i zrozumieją, że naszą intencją nie było zaśmiecenie ich terenu.

Święte Inari

Wkrótce mijamy kolejne jezioro. Były ich już dziesiątki, teraz jednak wciąż patrzymy w prawo i zachwycamy się. Było to zdecydowanie najpiękniejsze z nich. Kamienisto-trawiaste wybrzeże i odbijające się w przejrzystej tafli drzewa. Droga ciągnęła się 9 kilometrów wzdłuż brzegu. Dopiero po powrocie do domu dowiedziałem się, że było to jezioro Inari - szóste co do wielkości jezioro Europy i trzecie w Finlandii. Sięga aż do Rosji. Są na nim trzy tysiące wysepek, z których jedna jest świętą wyspą Samów. Środek jeziora pozostaje ścięty lodem nawet w lecie. Dopiero na zdjęciu satelitarnym lub mapie można dostrzec, jak mały fragment tego jeziora widzieliśmy. Jest to wręcz nieprawdopodobne, ale cały brzeg jeziora ma długość 3300 km! Okazuje się też, że jezioro, które zobaczyliśmy za następne 15 km było tylko kolejną odnogą Inari.


Jechaliśmy do 1:45, ale nie wystarczyło to, by zrobić choćby 100 km. Zaczęło padać, więc rozbiliśmy namiot zaraz przy drodze, z braku lepszego miejsca w pobliżu. Po drugiej stronie drogi było jezioro, a komary cięły niemiłosiernie. Podłoże namiotu też nie było luksusowe.

Byliśmy 12 kilometrów od zakończenia jazdy autostradą arktyczną.

- Ivalo - Inari - 12 km przed drogą 92
92 km; avs 19,5; podj. >400 m; 4:44; max 51,6; 1 l; 101 zł

Dzień 21. - środa, 23 lipca 2008

Finnish finish

Obudziliśmy się przed południem i wyjechaliśmy o 14:15. Równo po 12 kilometrach, widząc już przed nami odbijającą w kierunku Norwegii drogę nr 92, zatrzymaliśmy się przed sklepem z pamiątkami, ponieważ padał deszcz. Tam spotkaliśmy pierwszego i zarazem ostatniego niemiłego Fina. Kiedy tak staliśmy pod daszkiem jego sklepu, tracąc nadzieję, że poprawi się pogoda, facet wyszedł i dość spokojnie dał nam do zrozumienia, że sobie nie życzy aby mu zasłaniać wystawę. Powiedziałem, że znikniemy za 5 minut, na co wrócił do środka. Punktualnie odjechaliśmy, mimo wciąż padającego deszczu. Pomyślałem, że w ten sposób Finlandia nas żegna, byśmy za nią nie tęsknili - zimno, wiatr, deszcz i jeszcze ten nieprzyjemny "biznesmen"...

Było 12 stopni i wiało tak mocno jak jeszcze nigdy, z zachodu. Akurat w tą stronę skręcamy, cóż za ironia losu. I pogoda bynajmniej nie postanawia nam pójść z tego powodu na rękę. Wieje paskudnie. Jedziemy bez odpoczynku prawie 30 km, bo jesteśmy przemoczeni i wciąż pada; nie chcemy bardziej zmarznąć. Od samego początku droga nr 92 jest znacznie bardziej pagórkowata niż to, co do tej pory prezentowała Finlandia. Droga ta jest prosta jak w mordę strzelił, ale tylko z lotu ptaka. Bo jej profil to już całkiem inna bajka. W każdym razie jest z czym powalczyć, szczególnie pod wiatr. Zatrzymaliśmy się dopiero w miejscu, gdzie miało to sens: w kawiarence. Była niczym oaza na pustyni, bo mimo że deszcz ustał, byliśmy wciąż mokrzy i zziębnięci. Rowery okapywały na zewnątrz, a my weszliśmy ogrzać się w ciepłej, drewnianej chacie, w której z głośników sączył się przyjemny jazz. Nie mogłem odmówić sobie przyjemności rozgrzewającej małej kawusi za 1,5 euro z kilkoma kostkami cukru. To była pierwsza kawa od wielu tygodni, bo przed wyjazdem odstawiłem, by się przyzwyczaić do jej braku. W czasie gdy parowaliśmy i powolutku robiło się nam cieplej, deszcz powrócił. Wyruszyliśmy w dalszą drogę o 19:40.

Włączyłem sobie muzyczkę w playerze, a konkretnie poleciała piosenka "The Lady in My Life", zaczynająca się od słów: "There'll be no darkness tonight...". Zaśmiałem się. Po raz pierwszy słysząc ten stary utwór Michaela Jacksona odkryłem w nim przesłanie o dniu polarnym. Tej nocy nie będzie ciemności... i jeszcze długo.

Na kawie i Michaelu jechało mi się dużo lepiej, a i warunki były zdecydowanie lepsze.

Wieczorem, w nagrodę za cały ciężki dzień, droga zaczęła spadać, i to stromo. Zjazd z 320 na 125 m n.p.m. liczył ok. 8 kilometrów.

Gdzie diabeł mówi "dobranoc"

O 22:10 dojechaliśmy do Karigasniemi, niewielkiej lapońskiej wioski na granicy fińsko-norweskiej, na samym dnie tej doliny, nad rzeką Taną. Mieszka tu niewielu ludzi, prawie wszyscy tutaj się urodzili i tutaj umrą. Miejsce dosyć depresyjne, szczególnie przy takiej pogodzie, jaką mieliśmy. Ale wszak to środek lata, a jaki tu musi być wskaźnik samobójstw gdy jest noc polarna, a temperatura spada poniżej -20 stopni?! A może autochtoni są na takie rzeczy odporni, przyzwyczajeni od urodzenia... Przyjechaliśmy o godzinie, kiedy prawie wszystko było już zamknięte: począwszy od pizzerii, której szyld widziany z daleka zaostrzył nam apetyt, poprzez stację benzynową, na sklepach kończąc. Jedynym miejscem, które nie pasowało do miasta duchów, był bar.

Najpierw jednak weszliśmy na taras nieczynnej pizzerii, zajęliśmy stolik i przystąpiliśmy do konsumpcji najostatniejszych resztek zapasów. Chleb z serkiem topionym.

Nadal głodni, nadal mokrzy, wbiliśmy do baru. Zajęliśmy sofę i przez chwilę rozglądaliśmy się wkoło. Najbliżej nas siedział samotny smutny facet z kuflem piwa. Przy barze siedzieli inni samotni faceci.

Zresztą jak tam nie być smutnym, jeśli rozglądanie się za atrakcyjną dziewczyną mija się z celem. W Finlandii piękna kobieta to błąd statystyczny, a przeciętna wygląda jak Muminek. Moim zdaniem to właśnie dlatego Finowie wyznają zasadę, że nie ma brzydkich kobiet, tylko jest za mało alkoholu.

Po prawej stronie kilka osób grało na automatach do gier (nie pisałem jeszcze, że te automaty są wszędzie, nawet w większości supermarketów, gdzie cieszą się dużym powodzeniem), a w sali za naszymi plecami grała muzyka, ludzie tańczyli i śpiewali karaoke.

Przechodząca ładna (nie mogła być Finką) blond-kelnerka puściła mi oczko, więc gdy wracała podszedłem do niej i spytałem o kantor. Odpowiedziała, że nie ma, ale pieniądze mogę wymienić u niej. Pomyślałem, że kurs będzie złodziejski, ale co tam... Była atrakcyjna i mówiła po angielsku. Tymczasem spojrzała do komputera i zaoferowała 7,8 korony norweskiej za 1 euro. Toż to kurs bardziej niż przyzwoity! Poszedłem do Marcina po kasę, po czym wróciłem do niej i otoczony kilkoma smutnymi facetami z kuflami w dłoniach, położyłem na ladę jakieś 400 euro. Problemów nie było.

Zmolestowani

Gdy wróciłem na sofę Marcin skoczył do toalety, a do mnie przysiadła się (choć to mało powiedziane) mocno podpita 40-latka. Pożałowałem, że nie zajęliśmy stolika z krzesłami, tylko tą sofę. Babka objęła mnie, w połowie przygniotła swoim cielskiem, i nie dając mi możliwości ruchu, z twarzą tuż przy mojej twarzy zaczęła ryczeć mi do ucha, przekrzykując muzykę:

-what's your name?!
Jak się od niej uwolnić?! Mówiłem tak, by sama się domyśliła, że byłoby fajnie jakby ze mnie zeszła: cicho i krótko.
-Peter.
-I'm ... [nie pamiętam]. Where are you from?!
-Poland.
-France?!
-No, PO-LAND!!
-Oh, Poland... ok. Can you dance, Peter?!
-not so good.
-Oh, come on! I'm sure you do!!
-Sorry, but I have to go.
-Where?
-To Norway.
-Nordkapp?
-Yes.
-I see... ok, bye!!
Wstała i odeszła w pląsach, już po chwili przyklejając się do jakiegoś kolesia na parkiecie. Odetchnąłem. Odwróciłem wzrok w stronę okna, obserwując czy stoją nasze rowery. Niestety gdy tylko skończył się utwór wróciła do mnie zgrzana i nim się obejrzałem już na mnie wisiała.
-Are you alone?!
-What do you mean?
-Do you have friend?
-Yes.
-Where is your friend?
-In the toilet.
-Is it he or she?
-He. Oh, here he comes!
Marcin musiał się zdziwić, kiedy nas zobaczył. Kobieta oswobodziła mnie, podeszła do Marcina i...
-Hello, what's your name?
-Marcin.
-Oh, Marcin...

Marcin szybko ją spławił, bo na szczęście pozostał w pozycji stojącej.


Z toalety wrócił cały powypychany papierowymi ręcznikami, w które wsiąkała woda z mokrego ubrania. Poszedłem i ja, by zrobić to samo. Nie jest to metoda doskonała, ale pozwala wyciągnąć z ubrania na tyle dużo wody, że i tak mocno poprawia komfort.

Przygotowaliśmy paszporty, ponieważ Norwegia, jako jedyne z państw, przez które jedziemy, nie jest członkiem Unii. Później dowiedziałem się, że mimo tego jest członkiem Schengen, więc paszport mógł zostać w domu.

Ziemia Obiecana

Po blisko dwóch godzinach opuszczamy Karigasniemi, przejeżdżamy most na rzece i zauważamy, że zmieniły się znaki drogowe. Tło białe, a nie żółte. To już Norwegia? Ale gdzie jakaś tablica? Szlaban? Budki? Celnicy? Nic. Zawróciliśmy kawałek, bo zdjęcia przy tablicy granicznej przegapić nie wolno. Jest! Mała żółta tabliczka z napisem "Norge". Śmiech na sali. Najdłuższy kraj Europy, a tak skromne jego oznaczenie.

Na granicy byliśmy 10 minut po północy czasu fińskiego, to jest 23:10 czasu norweskiego (i polskiego). Od teraz będę podawał godziny według tej strefy czasowej.

Na początku musimy wyjechać z doliny Tany, do której zjechaliśmy, dlatego od początku jest pod górkę. Prosta droga wykręciła się w serpentynę. Natychmiast zmienia się też krajobraz; pojawiają się pejzaże: łąki, góry... Przypomnę, że w Finlandii nie ma pejzaży, tylko prawie wyłącznie las. Na każdym podjeździe aż chce się zrobić zdjęcie: czy to ośnieżonych gór, czy choćby nieba, na którym wiatr układa chmury w malarskie impresje, a zimne słońce podświetla je raz fioletem, raz pomarańczem... Częściej tu też widzimy śliczne skandynawskie domki (różnią się architekturą od fińskich), co kazało mi przypuszczać, że w Norwegii żyje więcej ludzi niż w Finlandii. Były to tylko pozory. To bowiem Norwegia jest najsłabiej zaludnionym krajem Europy. Jest jednak bardzo wąska i długa, przez co wiele osad znajduje się przy jedynej głównej drodze. W Finlandii zaś ludzie rozsiani są po całym kraju i choć jest ich więcej, wrażenie jest przeciwne.

Nocne spotkanie

Pierwszą norweską miejscowością było Karasjok. Tam, o dziwo, nie zauważyliśmy żadnego drogowskazu na Nordkapp, a to już przecież tak blisko (jakieś 250 km). O tej porze nie było kogo zapytać. Mimo wszystko udało nam się pojechać dobrze, ale przekonaliśmy się o tym dopiero godzinę po północy. Zatrąbiły na nas dwa auta na zupełnie pustej drodze... Kiedy skupiony byłem na pokonywaniu podjazdu, ten klakson za plecami mocno mnie wystraszył. Jedno auto zatrzymało się przed nami, drugie za. Wysiadło i otoczyło nas kilka osób:

-Jezus Maria! Polacy?! Co tu robicie?!
-Jedziemy na Nordkapp.
-My też! Czemu jedziecie w nocy?!
-a wy? Co to za noc, jasno jest przecież.
-no tak... a skąd jedziecie?
-z Katowic.
-aha, no a my jesteśmy z Warszawy... Ale pytałem skąd jedziecie.
-z Katowic.
-ale nie skąd jesteście tylko gdzie zaczęliście jechać...
-jedziemy cały czas z Katowic.
-Boooże! Taki kawał drogi rowerem! My już nie umiemy w autach wytrzymać.
-no też byśmy nie mogli, dlatego jedziemy rowerami.
-ale ile to wam zajęło?
-3 tygodnie na razie. Spokojnie, po kawałku... każdego dnia jesteśmy dalej... fajnie się jedzie.
-Niesamowite... Możemy z wami sobie zrobić zdjęcie?

...

-Wiecie... my już wrócimy do aut, bo... kurcze, strasznie zimno jest, komary gryzą...
"A łyżka na to: niemożliwe!"

I pojechali. Przez jakiś czas wybuchałem śmiechem na myśl o tym spotkaniu. Przez kilkadziesiąt kilometrów pusto, cicho, żywej duszy... Nagle te dwa samochody Polaków... a potem znów długo, długo nic... I ta sensacja, jaką dla nich byliśmy. Nie mogłem tego zrozumieć. Pomyślałem, że chyba jesteśmy z Marcinem nienormalni. Jak dotąd to co robiliśmy wydawało mi się takie jak im to opisałem: "jedziemy spokojnie, po kawałku... każdego dnia jesteśmy dalej...". Widać było, że dla tych ludzi takie podejście było raczej niepojęte. Siedzieli pogięci w metalowych puszkach chyba trzecią dobę, żeby dojechać na ten Nordkapp. Bardzo już byli zmordowani. Przy ich zmęczeniu i znużeniu, nas rozpierała energia i satysfakcja. Więc mimo iż przez chwilę zadrżałem, czy aby jestem zdrowy psychicznie, poczułem wielkie zadowolenie z tego, co robimy.

15 kilometrów dalej, po 2:00 zdecydowaliśmy się rozbić obok drogi, w żwirowej zatoczce. Umęczyliśmy się próbując wbić w to podłoże śledzie. Do tego nie spało się miękko, ale po całodziennej jeździe naprawdę liczy się tylko to, by wejść do namiotu, zjeść, przebrać się w coś względnie czystego i wskoczyć do śpiwora, w którym było kilka stopni więcej niż te 10 na dworze.

- Karigasniemi - Karasjok - 40 km od granicy
120 km; avs 15,9; podj. 1078 m; 7:34; max 56,7; 1,1 l; -15 zł



Skomentuj


Jeśli nie jest zaznaczone inaczej - tekst, zdjęcia, HTML © Piotr Mitko, piotrmitko.com, szmitt.com
Powielanie treści bez zgody autora jest łamaniem prawa

Zgodnie z dyrektywą UE informuję, że moja strona serwuje nieszkodliwe ciasteczka, aby przyjemniej Ci się ją czytało :)