Home / Blog |
W życiu pomogły mi dziesiątki osób. Teraz ja chcę swoją pasją pomóc chociaż jednej. Wierzę, że się uda. Czytaj, jeśli chcesz zobaczyć, czy ta wiara wystarczy :) 2012Islandia 2 2209 km relacja live |
Rok bez wyprawy, za to z paroma osobistymi rekordami. Najcenniejszym było przejechanie 330 km w jeden dzień, co udało mi się dzięki jechaniu za Krzyśkiem Górnym :) 2011Projekt 300 330 km relacja + film |
Była ostatnim krajem Skandynawii, który mi pozostał do zdobycia po 2008 roku. W 2009 plany nie wypaliły. Wreszcie w 2010 dopiąłem swego, mimo że kilka miesięcy wcześniej wulkan Eyjafjallajokull napędził mi sporo strachu. Podróż jak z bajki :) 2010Islandia 4010 km relacja live informacja o filmie wpisy o Islandii trochę zdjęć |
Plany zmieniałem co tydzień, a w końcu zostałem "skazany" na Polskę. "Cudze chwalicie, swego nie znacie" - stara prawda. Ruszyłem więc tam, gdzie nie byłem. Samotnie, z namiotem, odwiedzając Przyjaciół i odkrywając piękno Ojczyzny. 2009Polska 1958 km wstęp samotne Tour de Pologne relacja live zdjęcia |
Wraz z Marcinem Nowakiem, żywiąc się owsem i "maryjkami" w 55 dni przejechaliśmy 9 państw i 16 wysp, okrążyliśmy Bałtyk, przeżyliśmy 23 dni za kołem podbiegunowym, dotarliśmy z Katowic do końca najdalszej drogi świata i szczęśliwie wróciliśmy. 2008Nordkapp 6903 km przygoda na Północy |
W wakacje pracowałem na podróż'08, a urlop był krótki. Przejechałem więc tylko kawałek Pomorza. Dodatkowo, z końcem sierpnia udało mi się coś, co od dawna chciałem zrobić: Katowice-Łódź w 1 dzień. 2007Pomorze i Łódź 280+221 km |
Budapeszt marzył mi się od paru lat. Spontaniczna, wesoła, bardzo udana majówka z Grażyną, Krystianem i Danielem. 9 dni czystej przyjemności. 2007Budapeszt/Bratysława 1053 km przygoda węgiersko-słowacka |
Razem z Piotrkiem Piszczkiem. To miała być wyprawa życia. I w zasadzie była (wtedy), choć prawie nic nie poszło tak jak miało. Trwała 24 ciężkie dni. Skończyła się źle, ale dziś wspominam tylko to, co dobre. 2006Rzym/Watykan 2317 km przygoda Rzymska |
Chciałem odwiedzić Znajomych sprzed roku, i - wydłużając trasę - poznać nowych. W trakcie tych 16 dni osiągnąłem dystanse, z których do dziś jestem dumny :) - oscylujące wokół granicy 200 km dziennie. 2005Polska 1574 km |
Moja 1. samotna wielodniowa wyprawa. Trwała 8 dni. Ogromne osobiste przeżycie. Poznałem wielu wspaniałych ludzi i pokochałem podróże. 2004Polska 855 km |
Filmy |
Porady rowerowe |
Slajdowiska |
Liczby |
Linki |
Podróże rowerowe > piotr mitko .com
Schmittko the Cyclist
Dzień 22. - czwartek, 24 lipca 2008
Północ przez duże "P"
W nocy kolejny raz obudziłem się zziębnięty, zerknąłem na termometr i było znów te 13,7 stopnia. To widocznie granica mojej wytrzymałości w tym tandetnym śpiworze. Zapaliłem kilka podgrzewaczy, wokół nóg owinąłem kurtkę.
Wstałem gdy budzik zadzwonił o 10:00, ale Marcin spał dalej. Obudził się 20 minut później, by powiedzieć, że poleży jeszcze 5 minut. W tym czasie uzupełniałem dziennik. Mimo ciągłych prób budzenia Marcina na różne sposoby, ruszył się dopiero o 11:30. Wyjechaliśmy 2 godziny później.
Na zewnątrz przywitał nas wiatr tak silny, że bez problemu wyrwałby śledzie i porwał namiot w siną dal, gdyby nie leżące w nim rowery Składanie go przy takich podmuchach wyglądało w ten sposób, że trzymając wspólnie tropik biegaliśmy w kółko, próbując złapać wiatr z takiej strony, by udało nam się go złożyć na pół.
Przez pierwsze 50 kilometrów wiatr głośno wyjąc dmuchał nam prosto w twarz, co w połączeniu z wieloma podjazdami bardzo męczyło i zdecydowanie wydłużało jazdę. W zamian mieliśmy coraz to piękniejsze widoki, na które Marcin reagował nieustannymi okrzykami zachwytu. To były bajkowe widoki, jakby prosto z folderów turystycznych. Po prostu nierealne. Aż trudno uwierzyć, że prawdziwe.
Niemiłe niespodzianki
Dotarliśmy do Lakselv, jednej z większych miejscowości Finnmarku, województwa obejmującego północną część kraju. Ucieszył nas widok supermarketu Coop. Marcin wszedł tam na zakupy, a ja obserwowałem okolicę i duże mewy, których było coraz więcej.
Baran wrócił bez niczego, tylko mu mina zrzedła. Poszedłem jako drugi, przeliczyłem wszystkie ceny i też się załamałem. Wiedziałem, że będzie drogo, ale żeby aż tak?! Ceny były dramatyczne. Skonsultowaliśmy się i w końcu zrobiliśmy zakupy, bo musieliśmy. Wydaliśmy 231 koron (ok. 100 zł), z czego 1/3 poszła na marne kilkanaście bułek, które moglibyśmy zjeść w pół dnia.
Kiedy się pakowaliśmy zagadał do nas bardzo sympatyczny Norweg. Rzuciłem przy okazji, że mają potworne ceny. Przytaknął, ale dodał, że tylko ceny jedzenia. A co innego jest mi potrzebne?! "Come with me" - odparł, zachęcając gestem do pójścia za nim. Wszedłem z nim do Coop'a i tam zaprowadził mnie do regału z... płatkami owsianymi. Powiedział, że wielu ludzi się nimi żywi, bo jedzenie jest drogie, a płatki nie. On sam zjada zupę z płatków kiedy jeździ na wycieczki rowerowe. To byłe przekonywujące argumenty. Dodał, że płatki należy zagotować i najlepiej dodać do nich cukier cynamonowy (niestety z takim cukrem płatki przestają być tanie). Mężczyzna powiedział też, że Coop to drogi sklep, w przeciwieństwie do Rema2000.
Gdy wróciłem do Marcina, ten był właśnie po rozmowie ze spotkanymi przed sklepem polskimi robotnikami. Dowiedział się, że niedaleko leży jezioro, które jest zamarznięte przez cały rok, a po drugie...
-podobno przed nami "przeje**** droga"...
-w jakim sensie? - pytam – że taka ładna?
-Nie powiedzieli.
Może lepiej nie wiedzieć...
Marcin pokazał palcem na swą tylną oponę. Oponę, a raczej to, co z niej zostało. Zdarta na kanciasto, odsłaniająca sznurki na całej długości. Było to niewesołe. Opona nie rokowała dobrze, groziła zniszczeniem wręcz na najbliższych kilometrach, a przecież przed nami najdalsza, najmniej cywilizowana i najdroższa północ. Marcin dopompował koło i postanowił przy najbliższej okazji zamienić gumy: tył z przodem. Nasz pobyt w Lakselv trwał aż 2,5 godziny.
Nad Barentsem
O 20:50 dojechaliśmy do zatoki Porsangen, będącej czwartym co do wielkości fiordem Norwegii. Zasadniczo nie byłoby grzechem powiedzieć, że dojechaliśmy do Oceanu Arktycznego. Należy bowiem do niego Morze Barentsa, a do owego morza należy wspomniana zatoka. Liczymy, że wzdłuż niej pojedziemy dwa dni: jeden na Nordkapp i jeden z powrotem.
Jechaliśmy do godziny 00:40. Trafiliśmy na zatoczkę z toaletą, gdzie nocowało kilka campingów i jeden namiot. Marcin musiał przed snem zdjąć opony, a ja w tym czasie rozłożyłem nasz dom. Zasnęliśmy ok. 2:30 z nadzieją, że nazajutrz dojedziemy do celu...
- Lakselv - 17 km przed Olderfjord
107 km; avs 16,3; podj. 758 m; 6:33; max 44,9; 1,5 l; 56 zł
Dzień 23. - piątek, 25 lipca 2008
Dreszczowiec na Nordkapp
muzyka © Michael Jackson & London Symphonic Orchestra, Republika, Carl Orff
Wyjazd opóźnił się z powodu padającego od rana deszczu. Marcin zamontował koła i ruszyliśmy o 14:10. Był silny wiatr, a temperatura 15 stopni, przy czym w lipcu na Nordkapp jest średnio o siedem mniej. Byłem więc bardzo zadowolony ze wskazania termometru, bo byliśmy już przecież tak niedaleko celu. Próbowałem wmówić sobie i Marcinowi, że trafiliśmy na świetny, pogodny dzień. Jesteśmy wszak 400 kilometrów za kołem podbiegunowym, więc nie oczekujmy cudów (aczkolwiek rzetelność nakazuje mi wspomnieć, że ciepły Golfsztrom chroni Norwegię przed temperaturami jakie występują na tych samych szerokościach geograficznych w innych rejonach świata). Marcin niezbyt podzielał mój hurraoptymizm. Twierdził, że przez 150 kilometrów wszystko może się zmienić.
Jak na filmie
Po 15 km dojechaliśmy do rozwidlenia, gdzie zaczyna się droga E69, prowadząca najdalej na północ ze wszystkich dróg kontynentalnych świata...
Pojawiły się przepiękne widoki, ale jednocześnie wzmógł się wiatr. Temperatura spadła do 12 stopni.
Nad naszymi głowami krążyły sporej wielkości mewy, a z lewej i prawej pasły się renifery, co było widokiem tak częstym, jak stada owiec w Tatrach. Wzdłuż drogi ujrzeć można raz po raz skupiska chatek, w których zapewne mieszkają hodowcy reniferów, lub jacyś wielbiciele ekstremalnych warunków życia.
Zatoka robiła się coraz szersza, aż wreszcie nie można było już dojrzeć jej drugiego brzegu. Mogliśmy już tylko patrzeć przed siebie, gdzie widać było kilka pod-fiordów tego wielkiego fiordu... Wydawać by się mogło, że za nimi jest Nordkapp, tymczasem za nimi czekały kolejne fiordziki. Można stracić wiarę, że ta droga kiedyś się kończy, ponieważ taki stan rzeczy ciągnie się przez ponad 100 km. Niekiedy po pokonaniu zakrętu wokół skały naszym oczom ukazywała się ogromna zatoka, jakiej istnienia jeszcze chwilę wcześniej nawet nie przeczuwaliśmy. Niektóre z tych niespodziewanych wstąg zabierały nam kilkadziesiąt minut jazdy.
Początkowo wysokie zbocza fiordu chroniły nas trochę od wiatru, ale i tak wiało mocno. Gdy do końca zostało 80 kilometrów, znak ostrzegawczy rozwiał nadzieję na poprawę: boczny wiatr na odcinku ...80 km! I faktycznie był, a im dalej, tym gorszy.
Przez ponad godzinę towarzyszyła nam tęcza, która wyrastała wprost z wód zatoki i zdawała się przesuwać razem z nami.
Później pojawiło się inne zjawisko, mianowicie wysepka jaskrawo oświetlona promieniami słońca, odcinająca się od pochmurnego krajobrazu wokół. Trudno to opisać, na szczęście mam zdjęcia.
Umarlak źle zwiastuje
70 km przed końcem krajobraz zaczął się robić wyraźnie niegościnny, mam na myśli pogłębiającą się mgłę, wiatr i mżawkę. Gwałtownie zahamowałem widząc na trawie bielące się kości renifera, przez co Marcin wjechał wprost na mnie. Na szczęście nic się nie stało. Przyjrzałem się trupkowi i potem było już tylko gorzej.
Po drodze pięć skalnych tuneli: 2980, 496, 6870, 190 i 4440 metrów. W pamięci jednak pozostaje jeden: ten długości niemal siedmiu kilometrów, prowadzący na wyspę Magerøya. Po wybudowaniu był to najdłuższy w Europie drogowy tunel podmorski. Dłuższy od niego wykuli rok później również Norwegowie.
Mieć problem
Kawałek przed nim spotkaliśmy jadącego z naprzeciwka motocyklistę. Spytał, czy jedziemy powoli. Owszem. Spytał, czy patrzymy na drogę. Również. Spytał wreszcie, czy nie widzieliśmy na niej karty Visa albo całego portfela. Rozpacz. Strasznie mi było żal tego człowieka. Dodał jeszcze, że jest na końcu świata, zgubił pieniądze, jedzie już piąty raz tą drogą i wkrótce skończy mu się benzyna. To się nazywa "być w d.....". Moja reakcja nie była może najlepsza: podkopałem jego nadzieje mówiąc, że zważywszy na wiatr, ta Visa już na pewno pływa w zatoce. Mimo tego od tamtej pory więcej uwagi poświęciłem wpatrywaniu się w asfalt niż w widoki wokół nas. Niestety bezskutecznie.
Arktyczne wrota
Wjechaliśmy do tunelu. Zjeżdża się 212 metrów poniżej poziomu morza, by następnie wynurzać się na powierzchnię z nachyleniem 10%. Pierwszy etap to wysoka adrenalina. Ciężki rower jadący na cienkich oponach z prędkością 60 km/h po mokrym asfalcie. Wąsko, ciemno i łzy w oczach od zimna. Rozpoczynający się zaś w połowie tunelu wyjazd spod morza wykończył już niejednego rowerzystę. Było to jednak niczym wobec chwil, jakie miały nastąpić.
Przy 9 stopniach, mgle i coraz silniejszym deszczu wyjechaliśmy z tunelu. Zaraz za nim na turystów czeka niemiła niespodzianka: opłata za wjazd na wyspę. Na szczęście rowerzyści mają ulgę 100%. Z daleka już podniesiono nam szlaban, a obsługujący go mężczyzna pozdrowił nas serdecznie.
Za tunelem jest jeszcze 300-metrowy most, o którego istnieniu dowiedziałem się z internetu, ponieważ we mgle nie zauważyłem że po takowym jedziemy. Następnie mijamy Honningsvåg. Od kiedy w 1996 roku otrzymało ono prawa miejskie (mimo że nie spełnia warunku 5000 mieszkańców, mając ich ok. połowę mniej), stało się najdalej na północ wysuniętym miastem na świecie. Miano najdalej położonej miejscowości świata przypada rybackiej wsi Skarsvåg, położonej kilkanaście kilometrów dalej na północ.
Zaraz za "miastem" zaczęła się prawdziwa rzeź. Wyrósł przed nami stromy podjazd (9% przez 3 km), którego szczyt znikał w chmurach. Wspinaliśmy się na niego z największym wysiłkiem, a niewyobrażalny przeciwny wiatr zdawał się krzyczeć: "wynocha!", ale raczej coś jakby mniej cenzuralnego. Nieraz wyrzucił mnie z drogi, mimo że walczyłem z całej siły. Od razu dodam, że tego dnia nie zrobiłem na wyspie żadnego zdjęcia!
Mam tak samo jak ty...
Otuchą dla nas w tamtych chwilach były słowa, które przeczytaliśmy siedząc na necie w Helsinkach, na stronie Michała Wolffa, a brzmiące tak:
"Pogoda zmieniła się w totalne g***o, powodując że te głupie 30km na Nordkapp były z pewnością najcięższymi w moim życiu. (...) Rzucało mnie po całej szerokości jezdni, kilka razy skręcało rowerem tak, że zwyczajnie z niego spadałem (...) Po kolejnej glebie z bezsilności skopałem rower i przez chwilę myślałem po jaką cholerę tak się mordować? Ale zaraz przychodzi jeszcze większa wściekłość na warunki i mocne postanowienie - żebym się miał tu przekręcić to tam wjadę i strzelę sobie fotkę z tym zas***ym globusikiem!"
To postanowienie towarzyszyło i nam, w niezmienionej formie.
W prawie każdej relacji rowerowej czy motocyklowej z Nordkapp, przewija się podobne zdanie: "trudność zdobycia Przylądka przeszła moje najśmielsze oczekiwania"... Wiedziałem o tym, ale...
Trudność zdobycia Przylądka przeszła moje najśmielsze oczekiwania!
Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to wciąż zwężający się półwysep pozbawiony drzew, i kilka niezwykle wymagających podjazdów. Na koniec wyspa, gdzie jest to samo, tylko gorzej. Wiało jak w kieleckim na dworcu. Wcinamy się prosto między dwa morza, a droga podchodzi coraz bardziej w górę, aż w końcu na samym szczycie jest się jedyną przeszkodą stojącą na drodze pędzącej z zachodu masy powietrza. Jest jak w tunelu aerodynamicznym.
Walka
Według wszelkich definicji, nasze położenie klasyfikuje się do obszaru Arktyki i strefy klimatu subpolarnego. Warunki pogarszają się w niespodziewanie szybkim tempie. Mimo że podróżujemy tu w środku lata i pozostajemy w ciągłym ruchu, stale trzęsiemy się z zimna.
Nieraz wydawało się, że gorzej być już nie może. Choćby wtedy, gdy przez kilkadziesiąt metrów droga spadała w dół, a jechaliśmy tam z prędkością 7 km/h, walcząc z wiatrem o utrzymanie kierownicy. Z przerażeniem obserwowałem zbliżającą się krawędź drogi, do której spychał mnie wiatr, mimo wszelkich moich wysiłków. Pojedynkowałem się z kierownicą jakbym łamał komuś kark. Zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale obaj musieliśmy czasem pochylać się o jakieś 45 stopni w lewo, by oprzeć się sile bocznego wiatru.
Gdy wjechaliśmy w chmurę, rozpędzane wiatrem krople zimnego deszczu smagały po twarzy z siłą gradu. Czułem przeszywające zimno, miałem wrażenie, jakby zamarzały mi kości. Trzęsłem się i dzwoniłem zębami, ubrania były ciężkie od wody, deszcz ściekał po ciele i wylewał się przez buty. Termometr pokazywał już tylko 7 stopni, a mgła przelewała się dookoła.
7 stopni? W chwili gdy wspominam tamten dzień, jest luty. Przy 7 stopniach cieszę się przecież z ciepła i bez problemu idę na rower. Więc w czym problem? Noc spędzamy w nieogrzewanym namiocie. Zmarznięte ciała napełniamy zimnym jedzeniem i popijamy zimną wodą. Przez pół dnia leją się na nas z nieba litry zimnej wody, co już samo w sobie przyprawia o dreszcze, po czym zmierzamy się z przeszywającym wiatrem o sile 80-100 km/h! Jeżeli potrafisz to sobie wyobrazić, to uwierzysz, że było (nam) potwornie zimno.
Na moich dłoniach (rękawiczki bez palców, co za głupota) pojawił się najprawdziwszy szron! Nie umiałem nawet zmienić biegu. Bez względu na to, nie dałoby się przekroczyć prędkości piechura. Huraganowy wiatr nie dawał za wygraną. Na ostatnich kilometrach zamieniliśmy ze sobą dwa słowa. Żadne z nich nie nadaje się do cytowania.
Nic za wszelką cenę
Będąc tuż od swego marzenia rozważałem odwrót. Lecz chwilę później, dwie godziny po północy znaleźliśmy się w obniżeniu terenu, gdzie było cokolwiek widać i deszcz był już słabszy. Tam rozbiliśmy namiot, w którym długo podsuszaliśmy ubrania.
Miejsce było maksymalnie bezczelne: niedaleko drogowskazu na pole campingowe. Wcześniej mijała nas karetka pogotowia, dlatego nie byłem wcale pewny, czy nie można by się nawet tutaj spodziewać policji albo innych "nieprzyjaznych" służb. Nie mieliśmy jednak zamiaru płacić za nocleg. Byliśmy na to zbyt źli, a do tego zbyt zmęczeni by nam się jeszcze chciało przejechać choćby kilometr na jakieś bardziej przyzwoite miejsce. Kawałeczek dalej stał podniesiony szlaban, którym ostatni odcinek drogi na Nordkapp zamyka się od października do kwietnia.
W namiocie bez ogrzewania było 12 stopni, lecz po wypaleniu świec temperatura wzrosła do 16.
Zanim się położyliśmy rozległ się narastający tętent i poczułem drżenie ziemi. Kiedy ucichło wyjrzałem i zobaczyłem wokół nas stado reniferów. Pasły się chwilę w naszym towarzystwie, po czym zerwały się galopem...
- Olderfjord - Honningsvåg - 13 km przed Nordkapp
134 km; avs 15,9; podj. 1400 m; 8:24; 54,6; 1 l; 0 zł
Dni (i noce) 24-25. - sobota-niedziela, 26-27 lipca 2008
U celu
Obudziliśmy się o 8:30. Wokół mgła i deszcz. Praktycznie bez zmian w stosunku do wczoraj. Nasz namiot znajdował się chyba w najlepszym miejscu na wyspie. Za nami i przed nami mleczna mgła, wiatr i deszcz. Nad naszą miejscówką unosiła się "kasza": pomieszanie mgły z mżawką. Nic strasznego, ale nie zachęcało to do wyjścia z namiotu. Marzyliśmy, żeby dało się wystawić jakoś koła z namiotu i móc jechać nie wychodząc z niego.
Kilkanaście metrów od nas stała jakaś chatka z minimalnie wystającym daszkiem. Daszek ten nie dawał prawie nic, chyba że wiało z drugiej strony i deszcz padał pod kątem. Stał tam młody rowerzysta. Poszedłem do niego w klapkach i rozpocząłem pogawędkę. Był to chłopak, którego widzieliśmy dzień wcześniej, jeszcze przed wyspą, rozkładającego namiot nad brzegiem zatoki.
Kłapouchy
Odpoczywał w drodze na górę, a my jeszcze nawet nie myśleliśmy o wyjściu z namiotu. Wcinał Marie, jedna za drugą. Poczęstował też mnie. Pochodzi z Bremen, samolotem dostał się gdzieś do połowy Norwegii i stamtąd jechał rowerem. Był to zaprawdę niezwykły koleś; niewielu takich w życiu widziałem. Jego wzrok utkwiony był gdzieś w dal, powolnie ruszające się usta mówiły do mnie, nie przestając żuć ciasteczek, których okruchy obklejały jego wargi. Smutny i monotonny głos w połączeniu ze zrezygnowanym spojrzeniem przywoływał na myśl pewnego osiołka...
Tym bardziej kontrastowały z tym obrazem jego powooolne słowa: "I fell in love with Norway... This is the last day of my trip. My friend will come here and take me home by car. So today it's like an orgasm...".
Spytałem go o warunki i powiedział, że w tym miejscu jest najlepiej. Za nami pada, przed nami widać było, że też. "It's not going to change soon. For few days. We don't have a choice". Zachciało mi się ruszać, bo faktycznie nic się nie zmieniło od wczoraj, więc nie było sensu czekać parę dni na poprawę.
Pojechał i wróciłem do namiotu. Wkrótce, mimo mżawki, wyczołgaliśmy się na zewnątrz i zaczęliśmy szybko wynosić rzeczy przed chatkę, co nie uchroniło ich od zmoknięcia, bo deszcz nie zacinał z dobrej strony. Ruszyliśmy o 14:10.
Szczytujemy po Niemcu
13 kilometrów pokonywaliśmy przez półtorej godziny. W tym czasie doświadczyliśmy tego samego gniewu Arktyki, co dzień wcześniej. Wiatr ogłuszająco targał naszymi pelerynkami. Zaimponował nam rowerzysta, który minął nas w drodze pod górę, w naprawdę dobrym tempie. Był to inny Niemiec, który ani trochę nie zwalniając spytał skąd jesteśmy, po czym odpowiedział, że 3 kilometry za nami jedzie inny Polak. Końcówka obfitowała w strome podjazdy. Im bliżej końca, tym gęstsza mgła. Renifery pasły się nawet na tym ostatnim odcinku.
Kryjmy się!
Wreszcie minęliśmy tablicę z napisem "Nordkapp". Przejechaliśmy jeszcze jakieś kilkadziesiąt metrów i dalej prowadziliśmy rowery, ponieważ we mgle nic nie było widać. Wody opływające Przylądek to od wschodu zimne Morze Barentsa, a z zachodu ciepły prąd oceaniczny, Golfsztrom. Wskutek zderzenia różnych temperatur średnio przez trzysta dni w roku z tej skały na końcu Europy można zobaczyć niewiele poza mgłą, a szkoda, bo ludzie (którzy nieraz zapłacili za wycieczkę o nazwie "Midnight Sun") jeżdżą tu z nadzieją na ujrzenie wiszącego nad Morzem Arktycznym słońca w samym środku nocy.
Zbawieniem dla nas było centrum turystyczne, którego budynek dojrzeliśmy dopiero z kilkunastu metrów. Najbardziej bzdurne gadżety są tam absurdalnie drogie, za skórę renifera trzeba dać dwa razy więcej niż w Finlandii, a hamburger kosztuje równowartość 80 zł. To wszystko nieważne. Liczy się fakt, że można skryć się pod dachem, skorzystać z toalety i dojść do siebie.
Jacek
Z pewnym podekscytowaniem spoglądałem na zegarek i odliczałem czas, kiedy pojawi się na górze rowerzysta z Polski. Zjawił się tam 40 minut po nas. Po kilku minutach, kiedy "wykręcił się" z wody i "powiesił się" na barierkach, podobnie jak my wcześniej, usiedliśmy przy jednym stoliku. Samotnym i mocno zarośniętym człowiekiem, którego mieliśmy przyjemność poznać, był Jacek z Krakowa. Jego broda postarzała go przynajmniej o 10 lat, a okazało się, że jest w moim wieku. Jego trasa zaczęła się w Szwecji. Jacek powtarzał, że to co nas spotkało, to był "survival na maxa". W miejscowości Honningsvåg marynarze ostrzegali go, że są zbyt złe warunki, by wjechać na Nordkapp. Marcin zastanawiał się po co tu przyjechaliśmy i co ludzie widzą w tym miejscu, a ja mówiłem, że nikt nam w to wszystko nie uwierzy...
Gratulacje?!
muzyka © Klaus Badelt, Survivor
Nastroje każdego z osobna były kiepskie, nic z poczucia glorii, satysfakcji... Nic w rodzaju wrażeń Francesco Negri. SMS do rodziny był suchy i lakoniczny jak nigdy. Wkrótce dostałem serię gratulacji z Polski i nie potrafiłem zrozumieć, z jakiej okazji. Byłem wykończony, przemarznięty i bałem się o powrót. Gdzie nas poniosło?! Do domu zostały cztery tysiące kilometrów, ale ja bałem się najbliższych sześćdziesięciu. Wkrótce zrozumiałem, że mój SMS mówił między wierszami o tym, że spełniłem jedno z marzeń życia, o czym Rodzina i Przyjaciele pamiętali wówczas lepiej niż ja sam.
Huraganowy wiatr jest niebezpieczny nawet dla samochodów. Turyści mówili, że byli przerażeni oglądając tę wichurę przez szyby autokaru! I jeszcze bardziej, kiedy zobaczyli nas na drodze. Szosa mokra, zjazdy strome, a mokre hamulce niewiele dają. Obawiałem się, że wracając we mgle możemy być niewidoczni dla samochodów, a droga jest tam w wielu miejscach wąska i tuż nad przepaścią.
Na 308-metrowej skale Przylądka wznosi się charakterystyczny globus. Siedzieliśmy w schronisku siedem godzin czekając na chwilę, kiedy wyłoni się zza mgły. Wtedy ubraliśmy wszystko co mieliśmy i wyszliśmy zrobić obowiązkowe zdjęcia z [tu można wstawić epitet] globusem. Chwilę później nasza polska flaga posłużyła turystom z Indonezji, którym wystarczyło obrócić ją, by uzyskać swe barwy narodowe.
Wszyscy goście centrum turystycznego oglądają darmowy seans poświęcony przyrodzie Przylądka. Podobno wywołuje gęsią skórkę... Mogliśmy obejrzeć go 14 razy, bo leci co pół godziny, ale prawdziwych wrażeń nam wtedy wcale nie brakowało. Teraz żałuję, że tego nie obejrzeliśmy, ale mam jeden powód więcej, by tam kiedyś wrócić...
Zmiana kierunku
Opadnięcie mgły kazało nie tracić ani chwili dłużej. Zdecydowaliśmy się w trójkę uciekać. Jacek owinął swoje adidasy taśmą klejącą i godzinę przed północą ruszyliśmy w arktyczne piekło. Było 5 stopni. Chcieliśmy jechać na południe tak długo, jak damy radę.
Berek z reniferami
Bywały znów bardzo ciężkie chwile walki z wiatrem i przejazdu przez chmury, ale po nich zdarzyła się fantastyczna przygoda, dla której warto było przeżyć te trudy... Z lewej strony drogi pojawiło się kilkadziesiąt reniferów, biegnących na naszej wysokości. Zbliżały się, aż wreszcie wbiegły na drogę prosto przed nami, jakby chciały grać w berka. Nacisnęliśmy mocniej na pedały i jechaliśmy tuż za nimi, wydając z siebie dzikie okrzyki. Nie zapomnę tego obrazu, jak i odgłosu przynajmniej dwustu kopyt uderzających o asfalt.
Jechaliśmy mimo wielkiego zmęczenia aż do 4:30 nad ranem, po przejechaniu 73 km. Na mchu pod skałą rozbiliśmy dwa namioty: "polską bazę polarną".
Nieustraszony Naród
Obudziliśmy się dopiero po południu, bo potrzebowaliśmy tych dziewięciu godzin regenerującego snu. Zaraz po wyjściu z namiotów zauważyliśmy zmierzających w naszą stronę rowerzystów. Kim mogli być, jeśli nie Polakami! Były to dwie kobiety i dwóch mężczyzn z Gorzowa, którzy zaczęli jazdę dwa dni wcześniej w mieście Alta. Opowiedzieliśmy o warunkach, na jakie trafiliśmy, co ich trochę zaniepokoiło, ale nie odwiodło od planu, jaki mieli. Pogoda poprawiała się, więc może wcale nie trafili źle.
Dwaj. Tylko.
Przed północą, w miejscu gdzie zaczynała się droga E69, rozstaliśmy się z Jackiem. On pojechał w stronę Finlandii, a my w kierunku Atlantyku. Było nas trzech, a zostało dwóch. To śmieszne, ale właśnie wtedy, po raz pierwszy w ciągu tej wyprawy przez chwilę poczułem się samotny...
Jechaliśmy tego dnia jeszcze trzy godziny. Najpierw musieliśmy pokonać ostry podjazd, który zaprowadził nas znów w gęstą mgłę. Warunki poprawiły się w okolicach Skaldi.
Zatrzymaliśmy się przy dużej rzece, na punkcie postojowym. Był tam rozbity inny namiot, a przed nim pozostawione wszystko: rowery, jedzenie, pieniądze i telefony. Dla nas taka beztroska była szokująca. Nadal nie wyobrażaliśmy sobie by spać bez rowerów obok siebie. Zjedliśmy jajecznicę i zasnęliśmy ok. 4:30.
- Nordkapp - 45 km za Olderfjord
88+100 km; avs 14,1/18,4; podj. 1522+892 m; 6:13+5:27; max 60,9/46,4; 1+1 l; 14 zł
Dzień 26. - poniedziałek, 28 lipca 2008
Storm is over, and I can see the sunshine
Obudziliśmy się w południe i przywitało nas słońce! I nie mam tu na myśli takiego słońca, jakie przecież świeciło też w nocy, ale żywe słońce na tle błękitnego nieba, którego promienie czuło się na twarzy. Pierwszy raz od prawie dwóch tygodni zdjąłem kurtkę.
Po drugiej stronie drogi, powyżej rzeki, nad którą spaliśmy, płynął mały strumyczek. Umyliśmy w nim garnki, przepraliśmy ubrania, napełniliśmy butelki i zadbaliśmy o higienę. Całą zawartość sakw, każdą pojedynczą rzecz wystawiliśmy na słońce. Zatrzymała się przy nas trójka rowerzystów: Szwajcarka z dwoma synami, lat 10 i 12. Gdy powiedziała, że jadą na Nordkapp, zaniemówiłem. Na pewno nie była świadoma tego, co ich tam może spotkać. Oczywiście nie wróżyłem im z góry śmierci, ale byłem przekonany, że gdyby trafili na takie same warunki jak ja z Marcinem, nie daliby rady. Do tego potrzeba było determinacji silniejszej niż ta, jaką może mieć 10-letni chłopiec, i ryzykanctwa, na jakie odpowiedzialna matka nie mogłaby sobie pozwolić.
Szwajcarka była niemieckojęzyczna (w przeciwieństwie do mnie), więc nie skomentowałem jej zamiarów, ale Marcin ostrzegł ją w naszym wspólnym imieniu. Cała trójka miała prawdziwy ubaw gdy zobaczyła, jak wynoszę rowery z namiotu. Pewnie, że można się śmiać. Do dnia, kiedy po przebudzeniu nie znajdzie się już swojego roweru. Wolimy trzymać się polskich zasad bezpieczeństwa, tym bardziej, że wsadzenie sprzętu do namiotu nic nie kosztuje, a miejsca jest dość. Powiedziałbym nawet, że nocleg bez rowerów byłby dużo mniej przytulny. Spanie z rowerem u boku to lepiej jak z misiem.
Będę brał cie... w Alcie
Ruszyliśmy dopiero o 16:00, przy temperaturze aż 22 stopni! Do najbliższego dużego miasta, Alty, mieliśmy 65 km. Ten odcinek musieliśmy przetrwać przy pomocy półtora pieroga, dwóch kulek mięsa i odrobiny cukru. Zapasy tak skromne, ponieważ dobiegała czwarta doba bez sklepu. Mimo oszczędzania jedzenia i pofalowanego terenu, pojechaliśmy bardzo sprawnie.
W Alcie, w supermarkecie Rema1000, w którym Marcinowi nadzwyczaj wpadła w oko kasjerka (mi nie), zrobiliśmy zakupy za 350 koron. Powinny nam wystarczyć na trzy dni.
Przed sklepem zainteresowałem się ciekawym rowerem, przypominającym raczej choppera. Właściciel, gdy wrócił z zakupów, pozwolił mi się na nim przejechać i z miłością opowiadał o swoim kilkudziesięcioletnim cudzie techniki. Szpan ma max. Niestety ceną za szpanerski wygląd jest bardzo trudne utrzymywanie równowagi.
Mając wreszcie pod dostatkiem jedzenia, popełniliśmy duży błąd: obżarstwo do oporu, przez trzy godziny. Ta karygodna rozpusta sprawiła, że prawie nie umieliśmy się ruszyć z miejsca. Przez resztę dnia jechaliśmy już w ślimaczym tempie. Dobił nas jeszcze 8-kilometrowy odcinek remontowanej drogi. Po jej bokach podziwialiśmy tony ciężkiego sprzętu służącego do budowy tych poetyckich norweskich dróg, ale żwir i dziury przyprawiły nas o jeszcze większe boleści i tak już dość obciążonych brzuchów.
Pokonani własną bronią przejechaliśmy od sklepu już tylko 50 km, ledwie do końca Altafjordu i tylko kawałeczek dalej. Namiot postawiliśmy kilka metrów od krawędzi wysokiej skały, u podnóża której rozbijały się morskie fale. Podgrzaliśmy coś na kolację i zasnęliśmy około piątej nad ranem.
- 50 km za Altą
116 km; avs 18,7; podj. 1207 m; 6:10; max 55,2; 2,2 l; 0 zł
Dzień 27. - wtorek, 29 lipca 2008
Surowe piękno
Pobudka przed południem. Nad głowami krążyły mewy. Kilkadziesiąt metrów od namiotu, w zaroślach skrywał się strumyczek, który pozwolił dobrze umyć garnek po porannej jajecznicy. Wyruszyliśmy około piętnastej.
Wkrótce napotkaliśmy na drodze stadko beztroskich reniferów, spacerujących na szerokości dwóch pasów jezdni. Dalej, kilka metrów od wód Langenfjordu pasły się dwa renifery, z których jeden był albinosem z brunatną plamą na łopatce, a jego poroże, ustawione pod odpowiednim kątem do światła, mieniło się różowawym kolorem futra. Gdy obserwowaliśmy te dwie sztuki, zatrzymali się za nami niemieccy campingowcy. Spotkaliśmy ich później i podarowali nam po kiści soczystych winogron.
Długi, jak już widać z nazwy, Langenfjord, skończył się kiedyś, a wtedy droga oddaliła się od brzegu, prowadząc przykro pod górę. Pociliśmy się posuwając z wolna na 400-metrowym podjeździe (jednym z kilku tego dnia). W takiejże niekomfortowej sytuacji dopadła nas chmara much. Chmara much... to brzmi może śmiesznie. Ręce zajęte trzymaniem kierownicy, nogi dające z siebie wszystko, by uciągnąć pod górę rower z rowerzystą, a tu bzyczenie wokół uszu, czarne kropki latające przed oczami, uczucie dziesiątek odnóży klejących się do spoconej twarzy, szyi i ramion. Rozdrażnienie znajdywało ujście jedynie we wściekłym trzepaniu głową, które i tak nie zawsze wystarczało, by zrzucić owady z czoła, nosa, czy uszu. Ciężko nawet było ulżyć sobie siarczystym przekleństwem, bo na wargach też gromadziły się durne muszyska. W takiej sytuacji nawet święty Franciszek chciałby zabić. Na śmierć.
Po dojechaniu do szczytu, jedną ręką zabiłem tyle much ile się dało, po czym dając całą parę w nogi zacząłem zjeżdżać najszybciej jak potrafiłem, i obficie rzucać mięsem.
Na zjeździe gnaliśmy przez kilka kilometrów, krzycząc z zimna (ta uwaga tyczy się Marcina) i doprowadzając metalowe części rowerów do lodowatej temperatury. Powietrze miało około 12 stopni.
Czysty impresjonizm
Po zjechaniu ze zbocza znaleźliśmy się na poziomie morza, tuż nad brzegiem. Dalsza droga prowadziła prawie nieustannie wzdłuż niego.
Podziwialiśmy najpiękniejsze norweskie widoki: fiordy północy, pokryte miejscami śniegiem i oblane wodami Atlantyku. Znów rozgrywał się nad nami spektakl w wykonaniu chmur, wiatru i światła, a wszystko to odbijało się w srebrnym lustrze oceanu.
Dwa brzegi miejscowości Sørstraumen są połączone łukowatym mostem nad fiordem Kvænangen, prawdopodobnie najpiękniejszym i jednym z największych, jakie widziałem. Zatrzymaliśmy się na środku tego mostu, zachwyceni barwami, jakimi nisko położone słońce pokolorowało krajobraz. Nie można się było nie uśmiechnąć. Miałem przed sobą widok tak nieskazitelny, że mógł wydawać się nierealny. Jak przeniesiony żywcem z obrazu stworzonego pastelami Moneta, być może nieróżniący się niczym od pejzażu, jaki z tego miejsca rozciągał się setki lat temu przed Wikingiem, który wyszedł wieczorem przed swoją, pachnącą wędzonymi dorszami, chatę.
Zawsze intrygowała mnie ta poszarpana linia brzegowa Norwegii, której przyglądałem się na mapie również przed wyjazdem. Jak mogą wyglądać te niezliczone wysepki, które zobaczę, gdy już tam przyjadę?
-Właśnie tak, Piotrek. Właśnie tak... - pomyślałem wtedy na moście.
Skończyliśmy jazdę wyjątkowo wcześnie, przed pierwszą. Chcieliśmy tym sposobem skorygować nasze zegary biologiczne. Namiot rozbiliśmy przy płytkiej i spokojnej rzece, w zatoczce z ławkami i toaletami, na fantastycznie równej trawie.
- Kvænangen - przed Storslett
123 km; avs 19,2; podj 1434 m; 6:24; max 57,1; 1,5 l; 0 zł
Dzień 28. - środa, 30 lipca 2008
Wszystko inaczej
Obudziliśmy się o 10, lecz z powodu deszczu przesunęliśmy porę wstania o półtorej godziny. Zjedliśmy jajecznicę z kiełbaską. Stop! Czy odpowiednio przeżyliście to zdanie? Zapewne nie. Początkowo podchodziłem do jajecznicy sceptycznie... Wyobraźcie sobie, żeby wozić na rowerze jajka... Ale wyobraźcie sobie następnie starannie pokrojoną kiełbaskę, skwierczącą na margarynie w garnku zawieszonym na lince ponad dwunastoma podgrzewaczami. Wyobraźcie celebrację tej chwili przez głodomorów zamkniętych w niewielkim namiocie, dla których w tamtym momencie nie istniało nic innego, poza niebieskim wnętrzem z zawieszonym centralnie garnkiem... Na podsmażone mięsko Marcin wbijał od dawna wyliczoną ilość jajek i długo czekaliśmy na pierwsze oznaki ścinania się białka. Po nich wszystko nabierało tempa, i już po paru minutach delektowaliśmy się najpyszniejszą jajecznicą świata, daniem pozostawiającym daleko w tyle najdroższe zestawy z francuskich restauracji.
Zjedliśmy, i jak zwykle czuliśmy niedosyt. Kilka rzeczy mogliśmy już posprzątać i spakować, ale o tropik wciąż uderzały krople deszczu. Czekając na wypogodzenie obaj niezamierzenie zasnęliśmy.
Pozbieraliśmy się o 16. Na początku jechaliśmy ospale. Po 15 km zjedliśmy paszę i po niej pojechało się dużo lepiej.
Mieliśmy jeden większy podjazd na granicy gmin (sytuacja taka była bardzo częsta), ale potem droga była już stale prawie płaska, wzdłuż oceanu. Jechało nam się odtąd bardzo dobrze.
Uśmiech
Gdy zatrzymaliśmy się na odpoczynek i kilka zdjęć, stanąłem na wprost słońca, i wdychając świeże, mroźne powietrze, wypuszczając z ust parę, czułem jak serce mocno pompowało krew, krople potu łaskotały spływając po twarzy, mimowolnie napięte łydki lekko drżały, a wewnątrz czułem, że żyję, czułem, że mam skrzydła... Pierwszy raz zdołałem pomyśleć o Nordkapp tak, by uśmiechnąć się, poczuć satysfakcję z tego, że jego zdobycie kosztowało nas tak wiele wysiłku. Czułem też radość, że przeżywszy z Marcinem niejedną ciężką chwilę, wciąż jedziemy razem, i wszystko dobrze się układa.
Na 80. kilometrze podzieliliśmy na pół kupioną wspólnie paczkę płatków owsianych, przyrządzając paszę. Było mi mało przydziału i zjadłem znacznie więcej dzięki temu, że przezornie dokupiłem sobie jedną prywatną paczkę owsa, prawdziwy skarb i powód radości.
Ok. 22 zachwycił nas Kaafjord, nakryty grubą warstwą chmur, przez które z północnego-zachodu przebijało się z trudem słońce. Z zachodniego zbocza tego fiordu spadały dwa bliźniacze wodospady. Niedaleko za nimi zaczynał się tunel, w którym jazda rowerem była zabroniona. Nie pierwszy taki i nieostatni, a dla nas też ani nie pierwszy ani nie ostatni złamany zakaz.
Kto zgasił światło?
Wieczorem, a szczególnie po wyjechaniu z tunelu, zrobiło się ciemniej niż w poprzednich dniach i dopiero po dłuższym czasie skojarzyłem, że mimo pochmurnego nieba wcale nie zanosi się na deszcz... Dzień polarny w północnej Norwegii dobiegał końca. Zapalone światła samochodów i światła w oknach drewnianych skandynawskich chat, jakie mijaliśmy, były zaskakującym widokiem. Jakbym pierwszy raz widział palącą się żarówkę.
Mój owsiany egoizm poskutkował tym, że 25 km po owym przedobrzonym posiłku rozbolał mnie brzuch z przejedzenia i nie byłem w stanie dalej jechać. Z każdą godziną byliśmy bliżej południa, więc jechaliśmy prosto na spotkanie nocy. Jeśli już było ciemnawo, to musieliśmy być przygotowani na to, że dobę później może być całkiem ciemno. Zatem nie wypieram się, że brzuch mnie pokonał, ale z drugiej strony konieczność stopniowego wcześniejszego wstawania i tak zmusiłaby nas do decyzji o rozbiciu namiotu, którą podjęliśmy po godzinie pierwszej (czyli wcześnie, jak na nas).
W ciągu dziesięciu dni widzieliśmy kilkaset reniferów, lecz tego dnia, żadnego. Więcej ich już nie zobaczyliśmy, a więc albinos miał być naszym ostatnim reniferem, i jednocześnie takim, jakiego najbardziej zapamiętamy.
- Storslett - ok. Storfjord
108 km; avs 20,6; podj. 917 m; 5:15; max 56,7; 1,2 l; 20 zł
michalD 2009.10.13 09:46 | youtube czesc 5 - "... a takze pozyczylismy polska flage turystom z Indonezji" - spadlem z krzesla:)) |