Home / Blog |
W życiu pomogły mi dziesiątki osób. Teraz ja chcę swoją pasją pomóc chociaż jednej. Wierzę, że się uda. Czytaj, jeśli chcesz zobaczyć, czy ta wiara wystarczy :) 2012Islandia 2 2209 km relacja live |
Rok bez wyprawy, za to z paroma osobistymi rekordami. Najcenniejszym było przejechanie 330 km w jeden dzień, co udało mi się dzięki jechaniu za Krzyśkiem Górnym :) 2011Projekt 300 330 km relacja + film |
Była ostatnim krajem Skandynawii, który mi pozostał do zdobycia po 2008 roku. W 2009 plany nie wypaliły. Wreszcie w 2010 dopiąłem swego, mimo że kilka miesięcy wcześniej wulkan Eyjafjallajokull napędził mi sporo strachu. Podróż jak z bajki :) 2010Islandia 4010 km relacja live informacja o filmie wpisy o Islandii trochę zdjęć |
Plany zmieniałem co tydzień, a w końcu zostałem "skazany" na Polskę. "Cudze chwalicie, swego nie znacie" - stara prawda. Ruszyłem więc tam, gdzie nie byłem. Samotnie, z namiotem, odwiedzając Przyjaciół i odkrywając piękno Ojczyzny. 2009Polska 1958 km wstęp samotne Tour de Pologne relacja live zdjęcia |
Wraz z Marcinem Nowakiem, żywiąc się owsem i "maryjkami" w 55 dni przejechaliśmy 9 państw i 16 wysp, okrążyliśmy Bałtyk, przeżyliśmy 23 dni za kołem podbiegunowym, dotarliśmy z Katowic do końca najdalszej drogi świata i szczęśliwie wróciliśmy. 2008Nordkapp 6903 km przygoda na Północy |
W wakacje pracowałem na podróż'08, a urlop był krótki. Przejechałem więc tylko kawałek Pomorza. Dodatkowo, z końcem sierpnia udało mi się coś, co od dawna chciałem zrobić: Katowice-Łódź w 1 dzień. 2007Pomorze i Łódź 280+221 km |
Budapeszt marzył mi się od paru lat. Spontaniczna, wesoła, bardzo udana majówka z Grażyną, Krystianem i Danielem. 9 dni czystej przyjemności. 2007Budapeszt/Bratysława 1053 km przygoda węgiersko-słowacka |
Razem z Piotrkiem Piszczkiem. To miała być wyprawa życia. I w zasadzie była (wtedy), choć prawie nic nie poszło tak jak miało. Trwała 24 ciężkie dni. Skończyła się źle, ale dziś wspominam tylko to, co dobre. 2006Rzym/Watykan 2317 km przygoda Rzymska |
Chciałem odwiedzić Znajomych sprzed roku, i - wydłużając trasę - poznać nowych. W trakcie tych 16 dni osiągnąłem dystanse, z których do dziś jestem dumny :) - oscylujące wokół granicy 200 km dziennie. 2005Polska 1574 km |
Moja 1. samotna wielodniowa wyprawa. Trwała 8 dni. Ogromne osobiste przeżycie. Poznałem wielu wspaniałych ludzi i pokochałem podróże. 2004Polska 855 km |
Filmy |
Porady rowerowe |
Slajdowiska |
Liczby |
Linki |
Podróże rowerowe > piotr mitko .com
Schmittko the Cyclist
Dzień 8. - czwartek, 10 lipca 2008
200 każdy zrobi!
Pobudka o 8, ale Baran jeszcze przez 50 minut się nie ruszał. Nie miałem odwagi go tarmosić, ostrzeżony przed wyjazdem, że niewyspany będzie zmierzły przez cały dzień. Wyjechaliśmy o 10:10.
Dotąd byłem pewny, że za cztery dni będzie sobota. Korzystając z chwili odpoczynku ponownie policzyliśmy ile kilometrów zostało nam do promu w sobotę i... zszokowało nas, że sobota będzie dzień szybciej. Wychodzi, że musimy zrobić 400 km w 2,5 dnia.
Na jednym z postojów trafiliśmy na mieszkańca Piekar Śląskich, który jechał autem do Finlandii albo i dalej - na ryby i jagody. Przejechał kiedyś Szwecję rowerem. Opowiadał, że na północy było tak drogo, że jadł kostki cukru (jak można jeść kostki cukru?!). Wspominał także herbatniki „Marie”, które również są ratunkiem dla portfela. Mówił też, że na szwedzkim szutrze zupełnie zajechał sobie zębatki. W końcu, rozmawiając na temat dziennego dystansu, wjechał nam na ambicję mówiąc, że jeśli się wstaje wcześnie i nie traci zbyt wiele czasu, to „200 każdy zrobi”.
Mam za sobą dwusetki, dlatego wierzyłem, że przed nami niejedna. Mając formę, pogodny dzień od świtu do zmierzchu, jeśli się nic złego nie wydarzy - 200 każdy zrobi. Czy my zrobimy...?
O 15:40, na 55. kilometrze przekroczyliśmy granicę z Łotwą.
Hiszpanie
Na stacji benzynowej (110. km) spotkaliśmy parę motocyklistów, która wyruszyła z Hiszpanii dwa miesiące wcześniej, dojechała na Nordkapp i wraca. Powiedzieli, że zwykle nocują przy stacjach benzynowych, pytając o zgodę. Poszli więc spytać, dostali pozwolenie, rozbili namiot, a potem znów rozmawialiśmy. Pytali o Polskę, ponieważ do nas również mieli zamiar jechać. Byli to podróżnicy z krwi i kości – by wybrać się na tę wyprawę, rzucili pracę i sprzedali nowy motor, by kupić dwie używane yamahy i pojechać razem. Planowali wrócić do Hiszpanii w ciągu miesiąca. Zadaliśmy im mnóstwo pytań o kraje, do których zmierzaliśmy. Byli bardzo chętni do opowiadań. Nastraszyli nas warunkami, jakie panują na Nordkapp (wiatr i zimno). Kiedy facet wspomniał Lofoty, jego wyglądająca na zmęczoną dziewczyna aż rozpromieniała: „ooooooochhh Lofoten!”. Poczułem wtedy pokusę zmiany planów, ponieważ Lofotów w nich dotąd nie było...
Ryga
Chcąc zdążyć na sobotni prom nie mogliśmy skapitulować przed Rygą, ale było już po północy, kiedy się w nią wpakowaliśmy. Drogę wyjazdową objaśnił nam niezwykle sympatyczny młody Łotysz, spacerujący z pieskiem rasy husky. Ok. 1:00 zatrzymał nas głód, więc usiadłszy na zimnym asfalcie łotewskiej stolicy, wyciągnęliśmy bułki i pasztet. Robiło się coraz zimniej. Pojedzeni dosiedliśmy maszyn i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Kiedy już zrobiło się nieznośnie chłodno zatrzymaliśmy się, by się grubiej ubrać. Wtedy przeszła obok nas prawdziwa, obłędna Dziewczyna zza Bugu, mająca na sobie mini-mini-spódniczkę i niewiele więcej. Nie skomentowałem. Marcin też nie. Nawet nie wiedziałem czy ją widział.
Ruszyliśmy i po jakimś czasie wyjechaliśmy całkowicie z miasta. Droga biegła tam już w kompletnej ciemności, przez las. Przez 15 kilometrów nic nie chciało się zmienić. Znalazłem wreszcie drogę odbijającą w stronę rozjaśnienia w lesie, które dawało nadzieję, że tam znajdziemy teren pod namiot. Gdy już doszedłem do tego miejsca, zapaliłem światło i ujrzałem przed sobą cmentarz. Nie! Już tak kiedyś spałem – raz wystarczy.
Jechaliśmy więc dalej, aż wreszcie las się skończył. Było po 3 w nocy. Nie chciało nam się już jechać ani metra dalej (ani ryzykować, że dalej znów będzie las), więc spytaliśmy na stacji benzynowej, czy możemy się położyć na jej tyłach. Brak zgody. Przeszliśmy więc na drugą stronę drogi i rozbiliśmy namiot za kupą jakichś materiałów budowlanych. Zasnęliśmy ok. 4 nad ranem.
Udało nam się zrobić 167 km, więc jeśli utrzymamy to tempo, zdążymy na prom. Wynik o tyle dobry, że kilka godzin upłynęło nam na rozmowie z gościem z Piekar i z hiszpańską parą...
- Pasvalys - Bauska - Ryga (Riga) - 15 km za Rygą
167 km; avs 20,8; podj. 338 m; 8:02; max 36,1; 1,5 l; 9 zł
Dzień 9. - piątek, 11 lipca 2008
Bajkowo
Ruszyliśmy zwłoki ok. 9 i wyjechaliśmy o 11, więc nawet nieźle. Motywował nas oczywiście prom. Cisnęliśmy ostro przez cały dzień w systemie: 10 km jazdy, 10 min odpoczynku.
O 15:15 ujrzeliśmy łotewski Bałtyk, a o 17:20 (98. km) wjechaliśmy do Estonii.
Ten kraj to zupełnie inna bajka. Drogi perfekcyjne. Pierwszy raz widziałem, by po poboczu jechało się nawet lepiej niż po pasie - było ono doskonale gładziutkie. Rowery mkną, że aż miło. Południe Estonii (przynajmniej przy "naszej" drodze E67) sprawia wrażenie zupełnie dzikiego. Wysokie lasy, sama zieleń. Bardzo rzadko dostrzec można małe drewniane domki, których pastelowe kolory i malownicze położenie pośród lasu są niczym z krainy Muminków.
Duży odcinek jechaliśmy przez park narodowy, ale niestety o zmroku znów wpakowaliśmy się w wielkie miasto - Parnu. Nie było innego wyjścia, jak tylko je przejechać - również dlatego, żeby nie zostawić sobie na kolejny dzień zbyt wielu kilometrów.
Zaraz za miastem skręciliśmy w żwirową drogę i rozbiliśmy namiot na niespecjalnej, gęsto zarośniętej polanie otoczonej drzewami.
- Salacgriva - za Parnu
171 km; avs 22,8; podj. 271 m; 7:31; max 32,2; 1,8 l; 16 zł
Dzień 10. - sobota, 12 lipca 2008
Zasłużony fajrant
Jest sobota i już nie ma co liczyć... o 18:00 odpływa nasz prom, więc czadu ile sił w nogach!
O 5:45 zadzwonił budzik (w Polsce to 4:45). Cały namiot z zewnątrz oblazły ślimaki, więc jego złożenie zabrało więcej czasu. Wyjechaliśmy o 7:30, mimo że padało. Przez 50 km lało jak z cebra. Jechaliśmy bardzo szybko i odpoczywaliśmy bardzo krótko. Czasu wciąż było na styk. Okolice, przez które jechaliśmy, były już bardziej cywilizowane niż dzień wcześniej.
Niemal do samego Tallina droga była nadal perfekcyjna. Tuż przed stolicą Marcin wskoczył na błyskawiczne zakupy do ogromnego marketu, by kupić nam prowiant na rejs.
W Tallinie mieliśmy już kierować się wskazówkami wydrukowanymi z Google Maps, lecz chyba za późno w nie spojrzałem, bo szybko się zgubiliśmy. Udając daltonizm na światłach, jechaliśmy przez Tallin jak wariaci, bo i czas uciekał jak szalony. Gdy już trzeba było się zatrzymać, to potem ruszaliśmy tak, jakbyśmy chcieli spalić opony. Miało nas to później kosztować...
Pytaliśmy o drogę troje ludzi i policjantów (ostatecznie, też ludzi :). Wreszcie wjechaliśmy do portu, gdzie jeszcze bardziej straciliśmy orientację - był nasz statek linii Viking Line, ale nie wiedziałem jak się do niego dostać, a nerwy nie pozwalały trzeźwo myśleć. Wtem powietrze przeciął potężny ryk promowej syreny. Pomyślałem, że polegliśmy.
Na szczęście Marcin nie oddał mi myślenia walkowerem i jakoś dzięki niemu wjechaliśmy na dobry terminal. Bilety kosztowały po 25 euro za studenta + 5 euro za rower. Przy kasie jeszcze przewrócił mi się pojazd, obsługa portu już machała na nas chorągiewkami i poganiała, ale wjechaliśmy na pokład i zaraz za nami zamknął się właz.
Na pokładzie "Viking Xprs"
Po ulokowaniu rowerów na najniższym pokładzie, obok autokarów i samochodów, wjechaliśmy windą na pokład 10-piętrowego giganta. Statek zrobił na mnie wrażenie. Byli tam ludzie wszystkich narodowości, bary, muzyka, ekrany, flipery, sklepy, i kto wie co jeszcze.
Rejs przez zatokę Fińską trwa 2 godziny 40 minut. O 20:30 dobiliśmy do brzegu Finlandii.
Witaj Skandynawio!
Pierwsza spotkana Finka była... Polką! Już 18 lat mieszka w Helsinkach. Powiedziała nam, że w Finlandii jest teraz najchłodniejsze lato od 15 lat.
Z portu mieliśmy jechać do oddalonego o kilkanaście kilometrów Espoo. Miasto to jest częścią helsińskiej aglomeracji, wraz z Vantaa, Kauniainen i oczywiście samymi Helsinkami. Przez bardzo ładne centrum Helsinek (ponoć wzorowane na Petersburgu), trochę błądząc, dostaliśmy się wreszcie na odpowiednią drogę, prowadzącą mostami przez dwie wysepki.
U swoich
Espoo było wyczekiwanym przez nas punktem, zakończeniem pewnego etapu podróży. Oczekiwali tam na nas państwo Wilkus, którzy co prawda nas nie znali, ale podstawą do zaproszenia była dawna znajomość pana Andrzeja z moim tatą. Kilka miesięcy wcześniej przypadkiem odświeżyli ze sobą kontakt. Pan Andrzej jest wybitnym gitarzystą pochodzącym z Katowic. Jego żona nazywa się Ewa, a ich dzieci to Maria, młodszy od niej Lauri i najmłodsza Matylda. Dojechaliśmy do nich o 22:20.
W jednorodzinnym domku mieliśmy doskonałe warunki. Było dużo miejsca na rozłożenie wszystkich gratów. Dostaliśmy osobny pokój, gdyż Matylda przeniosła się do swoich rodziców. Była z tego powodu bardzo niezadowolona, lecz wkrótce okazało się, że z całego rodzeństwa to właśnie z nią nawiązaliśmy najlepszy kontakt i wszędzie chętnie nam towarzyszyła.
Pan Andrzej zaproponował nam saunę, ale Baran zbaraniał i podziękował. Gdybym to usłyszał, to chyba bym mu coś zrobił! Miałem ogromną ochotę na tę saunę, ale to nie znaczy, że pozbawiono nas możliwości odświeżenia się. Po wniesieniu i rozłożeniu naszych rzeczy, oczywiście zaraz poszliśmy na krótko do łazienki.
Czekała na nas kolacja. Był chleb, mleko (pierwsze od 10 dni), pierogi z jajkiem (pierwsze takie w życiu), banany, ser i wędlina, sałata, ogórek i pomidor. Dużo porozmawialiśmy, szczególnie z panem Andrzejem, dowiadując się przeróżnych przydatnych i ciekawych faktów o kraju, w którym spędzimy najbliższą noc i kilkanaście kolejnych.
Mimo że cały dzień jechaliśmy w deszczu, po kolacji warto było się porządnie umyć. Wiedząc, że następnego dnia będziemy wcześnie wstawać, nie mogliśmy sobie mimo wszystko odmówić skorzystania z laptopa, który mieliśmy do własnej dyspozycji. Siedzieliśmy przed nim do drugiej w nocy, bo tyle zabrało nam zgranie kilku zdjęć w celu wysłania ich rodzinie, napisanie kilku wiadomości do przyjaciół, oraz sprawdzenie kursów walut. Windows Vista, który miałem tam okazję po raz pierwszy używać, w języku fińskim był już totalną zagadką...
Być może przez sentyment wybrałem sobie miejsce na górze piętrowego łóżka, jak w dzieciństwie. Nie przewidziałem, że prowadzi tam drabinka, na którą po 1400 km pedałowania doprawdy ciężko mi było się wspiąć.
Zamknęliśmy pierwszy duży etap: byliśmy w tamtej chwili w czwartym obcym kraju, najbardziej egzotycznym z dotychczasowych, czułem przez to duże podniecenie i radość. W dodatku byliśmy umyci, czekała nas komfortowa noc w łóżku, a następnego dnia będziemy pod opieką, nie będziemy musieli martwić się o nic. Jedyne co mnie niepokoiło, to mocno spuchnięte ścięgno Achillesa, które bolało mnie coraz bardziej. Marcin, spoglądając na nie z tyłu stwierdził, że jest dwa razy większe od lewego. A propos: jego również było spuchnięte. Postanowiłem, że najwyżej będziemy się tym martwić później.
- Tallin - Helsinki - Espoo
152 km; avs 20,8; podj. 368 m; 7:19 max 39,6; 2,2 l; 99 zł
Dzień 11. - niedziela, 13 lipca 2008
Poznajemy Finlandię i... łosie
Pobudka o 8:15. Zejście z łóżka to wyczyn cyrkowy. Ścięgno nie odpuściło i poruszałem się po domu kuśtykając. Jak będę jechał?!
Na śniadanie, oprócz pysznego chlebka, pysznego żółtego sera i warzyw, pojawił się ciekawy wynalazek, mianowicie: "pasza". Wilkusowie tak sobie nazywają płatki owsiane gotowane w wodzie, zalane mlekiem, z dodatkiem musli, płatków kukurydzianych i dżemu. W tym miejscu muszę jeszcze wspomnieć, że choć z całej rodziny tylko pan Andrzej nie urodził się w Finlandii, wszyscy świetnie mówią po polsku. Pasza sama w sobie nie jest może największym odkryciem na świecie, ale nie trzeba długo myśleć by dojść do wniosku, że jest tania i sycąca, a to się dla nas liczyło. Państwo Wilkus dali nam więc znakomitą podpowiedź na przyszłość, nie jedyną zresztą.
Choć wiedziałem już, że języka fińskiego w życiu się nie nauczę, postanowiłem nauczyć się choć jednego słowa. Mati nauczyła mnie, że "kiitos" to "dziękuję". W trakcie czytania o Skandynawii już po powrocie poznałem też znaczenie kilku innych słów, na jakie się natknęliśmy, np. podróż to po fińsku "matka".
W kościele
Po śniadaniu szybciutko wskoczyliśmy w auto i pojechaliśmy na mszę. Sami nic byśmy nie wskórali, gdyż w całej Finlandii jest tylko 5 katolickich parafii i 6 kościołów (bo w Helsinkach dwa).
Na mszy w kościele NMP (Pyhan Marian kirkko) byli z nami: pan Andrzej, pani Ewa i Mati. Świątynia była wypełniona, głównie przez Azjatów. Po zupełnie niezrozumiałej mszy udaliśmy się do salki na parafialny poczęstunek. Zjedliśmy kawałek pizzy oraz ciasta, popiliśmy kawą. Spotkania tego typu to bardzo sensowny zwyczaj, pozwalający zintegrować ludzi z parafii.
Helsinki
Potem pojechaliśmy zwiedzać Helsinki, czyli, jak powiedział pan Andrzej: jedyne prawdziwe miasto Finlandii. Rozglądaliśmy się za jakimś napisem, przy którym moglibyśmy sobie zrobić zdjęcie na dowód, że jesteśmy w tym kraju... Przekroczyliśmy bowiem granicę drogą morską i nie czekała na nas żadna z tych granatowych tablic z gwiazdkami, które tak lubimy.
Przez okna samochodu dostrzegliśmy gdzieś wielki napis "Finlandia", ale nie wiem z jakiej racji, ponieważ tubylcza nazwa kraju w niczym nie przypomina naszej, a brzmi: "Suomi". Minęło jednakże jeszcze wiele dni, zanim wpadło nam do głowy, że to wszechobecne na pamiątkach, pocztówkach, produktach spożywczych itd. słówko "Suomi" to właśnie "Finlandia". Co ciekawe, "suomi" oznacza w ich języku "bagno".
Zajrzeliśmy do Temppelinaukio, ciekawego kościoła wykutego w skale - jego wnętrze przypominało mi katowicki Spodek. Z okien samochodu zobaczyliśmy dużo miejsc, w które nie mielibyśmy czasu tułać się rowerami. Najbardziej jednak podobał mi się spacer wybrzeżem, które zachwyca licznymi wysepkami oraz wystającymi wszędzie skałkami. Pogoda dopisała i nasi Gospodarze zafundowali nam lody. W drodze powrotnej zajrzeliśmy do sklepu. Ceny w pierwszej chwili nie przerażają: 1,99 za jogurt. Ale mnożymy razy 3,5 i już nie jest do śmiechu.
Do tej pory połowę mojego jadłospisu stanowiły batoniki Lion, ale nadszedł koniec tego dobrego. Na szczęście państwo Wilkus pomogli nam zrobić zakupy, wyjaśniając co jest czym, co się opłaca, czym się można najeść i czego z tych rzeczy nie trzeba gotować. Dowiedzieliśmy się też, że przed zamknięciem sklepów wiele produktów można dostać o połowę taniej, gdyż są przeceniane. Kupiliśmy zapasy na około trzy dni i udało nam się to wszystko zmieścić w kwocie 5 euro na osobę, a ceny fińskie są zdecydowanie wyższe niż polskie.
Ostatnie chwile
Po powrocie do domu zaczęliśmy się pakować, ponieważ odgrażaliśmy się, że chcemy wyjechać jak najwcześniej. W tym czasie rodzina przygotowywała obiad, a były to: ziemniaki, sałata i mięso... łosia. Na deser – słowami Mati - "strasznie pyszne" francuskie rogaliki z nadzieniem, którymi Marcin poparzył sobie język. Jedliśmy na altanie, oglądając ogród.
Bardzo zadziwił mnie fakt, że ten naprawdę zadbany kawałek zieleni z przystrzyżoną trawą i przyciętymi krzewami, jest wspólny razem z sąsiadami. Dbają o niego na zmianę, nikomu nawet nie przyjdzie do głowy stawianie płotu. I choć akurat mieszkaliśmy tu u Polaków, to ten fakt mówi wiele o Finach i ich dystansie do rzeczywistości. Pomyślałem, że gdybym miał w domu saunę, mógłbym być równie bezkonfliktowy i wyluzowany. A ponieważ saunę ma tu każdy dom, myślę że moje skojarzenie nie jest wcale takie głupie.
Skończyliśmy jeść ok. 16:30, ale wyjechaliśmy dopiero o 18:45, ponieważ posiedziałem jeszcze na internecie, czytając relacje z podróży podobnych do naszej (niektóre zacytuję później), robiąc z ekranu zdjęcia map Lofotów, przez które postanowiliśmy jednak przejechać, a także sprawdzając odległości jakie tam musimy przejechać i ceny promów.
Poprosiłem Mati, by znalazła mi coś, do czego mógłbym przesypać isostar. Dostałem doskonałej wielkości pojemnik z napisem "persvlja", i w ten sposób poznałem drugie fińskie słowo, "szczypiorek".
Dziękujemy!
Pożegnanie z Mati przyszło mi z trudem, ponieważ ta niezwykle sympatyczna nastolatka towarzyszyła nam przez cały dzień. Pani Ewie byłem niezwykle wdzięczny za doskonałe jedzenie i zadbanie o to, byśmy mieli wszystko czego nam potrzeba. Z panem Andrzejem jeszcze się nie żegnaliśmy, gdyż wyjeżdżał razem z nami. Nie mogliśmy nawet przypuszczać jak bardzo nam w ten sposób pomoże. Prowadził nas przez 27 kilometrów ścieżek rowerowych w obrębie aglomeracji, którymi jeździło się doskonale, ale były tak zawiłe, że nawet on miał w paru miejscach wątpliwości jak jechać. Gdyby nie jego pomoc, noc spędzilibyśmy zapewne gdzieś jeszcze na terenie Helsinek, nie umiejąc się wydostać na północ. Pan Andrzej wyprowadził nas już na prostą drogę do Lahti, w dodatku na starą drogę (nr 140), na której nie ma prawie żadnego ruchu. Nie mogłem ogarnąć wszystkiego dobrego, co dla nas zrobił pan Andrzej, począwszy od zaproszenia do siebie, aż po te 54 kilometry, jakie musiał przejechać rowerem z czystej chęci pomocy. Jakże słabo brzmią w takich chwilach słowa: "ogromnie dziękujemy!". Bardzo słabo.
Dalej w nieznane
Pedałowałem prawie piętą, dziwacznie wygiętą, by oszczędzić bolące ścięgno. Nie wiedziałem jak długo tak wytrzymam. Poprosiłem pana Andrzeja, by nie niepokoił tym moich rodziców i słowa dotrzymał. 6 km dalej stuknęło mi 20 000 km. Tyle przejechałem w pięć i pół roku, a aby dojechać do domu, muszę w ciągu 45 dni zrobić z tego jedną czwartą.
Jadąc niemal pustą drogą zachwycaliśmy się czerwonymi drewnianymi chatkami, stawianymi samotnie pod lasem. Minąwszy znak ostrzegawczy o łosiach, powiedziałem do Marcina: "ciekawe czy zobaczymy jakieś łosie". Dokładnie w tej chwili usłyszałem trzask w lesie po lewej stronie i ujrzałem biegnącego łosia, a potem całe stado. Bezskutecznie próbowałem zrobić im wyraźne zdjęcie, ponieważ był już wieczór, a Marcin w tym czasie doliczył się 8 sztuk.
O 23:30, 50 km za Helsinkami, zaczęliśmy rozbijać namiot zaraz przy drodze. Godzinę później nadal nie można było powiedzieć, żeby było ciemno. Zjedliśmy malutką kolację, ponieważ byliśmy jeszcze najedzeni obiadem (łosiem).
- 50 km za Helsinkami
70 km; avs 18; podj. 200 m; 3:54; max 43,5; 1,5 l; 18 zł
Dzień 12. - poniedziałek, 14 lipca 2008
Epizod filmowy
Pobudka miała być (i była) o 8, ale Baran obudził się i tak godzinę później. Kolejne pół godziny uzupełniałem dziennik. Okazało się, że namiot postawiliśmy na mrówczej drodze... Wytyczyły więc sobie nową, przechodzącą po naszym tropiku. Przed wyjazdem Marcin chciał dokręcić stopkę w swoim rowerze, ale w trakcie manewrów jego rower przewrócił się, pociągając za sobą mój, uderzył z impetem o ziemię i złamała się lemondka Marcina. Długo szukaliśmy w trawie odłamanej części, ale na niewiele się ona przydała, bo mimo sklejenia i wzmocnienia tej konstrukcji zipami, wszystko i tak się ruszało. Ja bym się wściekał pół dnia, ale na szczęście stało się to Marcinowi, którego można nazwać Oazą Spokoju.
O 11:40 byliśmy na drodze. Robiliśmy krótkie odpoczynki co 15 km.
Przed Lahti spotkaliśmy jadącą z naprzeciwka trójkę kolarzy z Ukrainy, z których jeden mówił trochę po polsku, bo był u nas kiedyś 3 tygodnie. Wyruszyli dzień wcześniej, z zamiarem przejechania 3 tysięcy kilometrów przez Skandynawię (ich strona). Kręcili reportaż. Trafiliśmy też do ich filmu, choć zupełnie nie byliśmy na to przygotowani. Na szczęście, póki co, nie widzę, by gdzieś go opublikowali.
Rano słonecznie, potem pochmurnie, ale wciąż ciepło. Ubrałem się nieco grubiej dopiero po południu, gdy na skutek licznych podjazdów (nie wierzcie tym, którzy mówią, że Finlandia jest płaska!) oblewałem się potem i przy równie licznych zjazdach dostawałem gęsiej skórki. Z nieba spadło trochę kropel deszczu, ale zbyt małego, by się nim przejmować. Jechaliśmy cały czas.
Teraz już nie wiem czy to było tego dnia, ale muszę napisać, jak podczas któregoś postoju, dobrych parę dni po fakcie, Marcin zagadnął: "pamiętasz tę dziewczynę z Rygi?". Haha. Poczułem z nim wtedy prawdziwe braterstwo. Też widział tamtą dziewczynę i chyba mu nie dawała spokojnie spać :)
Ok. 16 przejechaliśmy przez Lahti, i choć dla niektórych ta godzina oznacza już ostatni etap jazdy, to my przejechaliśmy tego dnia jeszcze 100 km.
Cały dzień pedałowałem środkową częścią prawej stopy, z podkurczonymi palcami i piętą wygiętą na zewnątrz, bo tak mnie achilles nie bolał. Wszystko poniżej łydek miałem spięte i bałem się rozluźnić mięśnie. Na setnym kilometrze nie zachowałem opracowanego kąta skrętu stopy i głośno zajęczałem. "Koniec" - pomyślałem - "naderwałem ścięgno" (a wiem coś o tym). Ale pomasowałem, posiedziałem, rozchodziłem i po kilkunastu minutach jechałem dalej. Chyba jednak nic się nie stało...
Mijał nas kolarz w średnim wieku na szosówce. Widząc polską flagę krzyknął: "Małysz! Małysz!".
W jakimś miasteczku po drodze było więcej marketów niż widzieliśmy na całej Litwie! W Lidlu Marcin odkrył, że da się wyszperać takie produkty (jak np. Karjalanpiirakka, czyli takie pierogi z ryżem, jakie jedliśmy w Helsinkach, czy Lihapiirakka, coś w rodzaju pączków z mięsem), że jak się dobrze kupi, to pojedzie się za 5 euro na osobodzień.
Zatrzymaliśmy się krótko po północy na punkcie odpoczynkowym nad jeziorem, 70 kilometrów przed Jyväskylä. W całej Skandynawii wyznaczonych jest wiele takich miejsc dla turystów, najczęściej zaopatrzonych w toaletę, a nieraz i bieżącą wodę. Rozbiliśmy namiot niedaleko drugiego, w którym do późnej nocy słychać było rozmowy i śmiechy.
- Mäntsälä - Lahti - Heinola - Hartola - 70 km przed Jyväskylä
152 km; avs 19,9; podj. 1054 m; 7:38; max 52,9; 1,7 l; 0 zł
Dzień 13. - wtorek, 15 lipca 2008
Skąd wracają Litwini?
Pobudka o 8:45. Padało, więc przestawiłem budzik na godzinę później. Zjedliśmy chleb z serkiem topionym o smaku... renifera (duże opakowanie - 3,5 euro w promocji), a potem pogadaliśmy z ludźmi, obok których spaliśmy. Byli to dwaj goście z Litwy, podróżujący autostopem.
Skąd wracają Litwini? Z Nordkapp!
Jeden z nich dużo opowiedział nam o tym, jak wygląda na dalekiej północy. Między innymi o zimnie i straszliwym wietrze, na jaki tam trafili. Skarżył się też na wysokie ceny. Nasza miejscówka nad jeziorem miała tylko tę wadę, że nie można się było opędzić od komarów. Gdy wspomnieliśmy o moskitach, facet prawie pękł ze śmiechu, po czym powiedział, że jeszcze nie wiemy co to są komary. Komary są na północy! Zmroziło mnie, bo już tutaj nie dało się wytrzymać.
Koleś który z nami rozmawiał, jak dla mnie był, wypisz-wymaluj, gejem. Ale nie zdradziłem Marcinowi moich myśli, by nie wyglądać na homofoba. Już po raz któryś było tak, że Marcin "rozważał to wszystko w swoim sercu", by dobę później powiedzieć: "tamci goście z Litwy... wyglądali na gejów, nie?". Ucieszyłem się, że nie jestem osamotniony w swoim sądzie. Z drugiej strony, zastanowiłem się co tamten pomyślał o nas - dwóch synkach również śpiących ze sobą w namiocie. Fuj. Bo tak się dziwnie uśmiechał i wyginał...
Było bardzo ciepło, ale dwukrotnie padało. Teren bardzo pagórkowaty, czego dowodem jest, że wiele razy przekroczyliśmy 50 km/h. W okolicach miasta Jyväskylä robi się na drodze nieprzyjemny ruch, bywa wręcz niebezpiecznie. Zrobiliśmy kolejne zakupy, dzięki którym stale mieliśmy ze sobą zapasy taniego jedzenia na około 3 dni. Kupiliśmy dodatki do paszy (którą od wyjazdu z Helsinek żywimy się przynajmniej raz dziennie), by była bardziej zjadliwa. Świetnie sprawdzają się rodzynki, wiórki kokosowe, najtańsze Lidl-owe markizy, oraz przede wszystkim banany.
Jechaliśmy do godziny 1:10, ponieważ noc była już naprawdę jasna, a nie byliśmy zmęczeni. Rozbiliśmy się przy drodze, niestety na bardzo twardym gruncie i z trudem, z pomocą kamieni, wbiliśmy śledzie na kilka centymetrów. Na kolację po misce paszy.
- Jyväskylä - Äänekoski - 10 km przed Vitasaari
151 km; avs 20,4; podj. 1171 m; 7:25; max 59,4; 1,5 l; 15 zł
Dzień 14. - środa, 16 lipca 2008
Deszczowo
Pobudka o 9:40 ale padało, więc spaliśmy dalej. Gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem, a raczej... nie zobaczyłem. Nie było tropiku. Na szczęście nie odwiało go daleko - leżał obok namiotu.
Podnieśliśmy się o 11:15. Podreptałem do lasu za potrzebą. Nie bałem się zapuścić głęboko, pamiętając słowa pana Andrzeja, że fińskie lasy są bezpieczne. Bezpieczne może tak, ale jak komary mogą DAĆ W D..., to inna bajka. Uciekałem do namiotu prawie gubiąc klapki.
Wyjechaliśmy dopiero o 13:30! W dzienniku zapisałem: "Już się chyba nie da później..."
Już po 10 kilometrach złapała nas ulewa i około godzinę czekaliśmy pod dachem, który się wtedy szczęśliwie trafił. Na szczęście później jechaliśmy już bez deszczowych przygód. Miałem za to niepokojące uczucia w nogach - to małe skurcze, to znów ścięgno. Posmarowałem nogi ben-gayem, ubrałem długie spodnie i polepszyło się, ale ból ścięgna pozostał.
O 16:30 byliśmy w Vitasaari (10 km w 3 godziny... grrrrr!). Stał tam drewniany drogowskaz, z którego można było odczytać: Gibraltar 4800 km, Rooma 3190 km, Nordkap 1316 km. To miało nas chyba pocieszyć, że już tak blisko...
Za dnia mieliśmy 18 stopni, po zmroku spadło do 11. Podziwialiśmy fantastyczne chmury i piękny kolor nieba, nadawany mu przez wiszące nisko nad horyzontem słońce. O północy świat przykryła mgła, ale jechaliśmy do godziny 1:30, o której znaleźliśmy się w miasteczku Kärsämäki. Tam trafiliśmy na pole namiotowe, gdzie zagadnął nas motocyklista. Powiedział, że jest pełen podziwu, bo mijał nas wiele godzin wcześniej. Facet poszedł po jakiegoś szefa pola, żeby nam powiedział jaka jest cena rozbicia namiotu. 14 euro. Powstrzymałem wybuch śmiechu, życzyliśmy dobrej nocy i cofnęliśmy się kilkaset metrów, by rozbić się za darmo, w pobliżu supermarketu i stacji benzynowej.
Na kolację pyszna pasza z wszelkimi dodatkami.
- Vitasaari - Pihtipudas - Kärsämäki
151 km; avs 21,5; podj. 715 m; 7:02; max 52,5; 1,5 l; 8 zł
Skomentuj